Podmuchy Wiatru - PATTERSON JAMES, Ebooki w TXT

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
James PattersonPodmuchy WiatruWhen The Wind BlowsPrzeklad: Tomasz WiluszWydanie oryginalne: 1998Wydanie polskie: 1999PrologPierwszy lot1-Prosza, niech ktos mi pomoze! Czy ktos mnie slyszy? Pomocy, blagam!Max nie przestawala krzyczec, mimo ze zaczynaly ja bolec pluca i gardlo. Jedenastoletnia dziewczynka biegla co sil w nogach, byle dalej od znienawidzonej, okropnej "Szkoly". Byla silna, ale coraz bardziej zmeczona. Jej dlugie jasne wlosy, rozwiane wiatrem, wygladaly niczym piekny jedwabny szal. Wydawala sie ladna, mimo ciemnych, sinych kregow pod oczami.Wiedziala, ze ci ludzie chca ja zabic. Slyszala, jak przedzieraja sie przez chaszcze za jej plecami.Obejrzala sie gwaltownie przez prawe ramie, az zabolala ja szyja. Przed oczami Max zamajaczyl obraz Matthew, jej braciszka. Gdzie on jest? Rozstali sie pod sama "Szkola", gdy z krzykiem rzucili sie do biegu w roznych kierunkach.Max bala sie, ze Matthew juz nie zyje. Wujek Thomas pewnie go zalatwil. Thomas zdradzil ich obydwoje; bylo to dla niej tak bolesne, ze nie mogla o tym myslec.Lzy plynely po jej policzkach. Lowcy zblizali sie, slyszala ich ciezkie, szybkie kroki.Pulsujaca, pomaranczowoczerwona kula sloneczna chowala sie za horyzont. Wkrotce zapadna nieprzeniknione ciemnosci i na przedgorzu Gor Skalistych zrobi sie potwornie zimno. Max miala na sobie tylko prosta sukienke z bialej bawelny, bez rekawow i baletki na cienkiej podeszwie.Szybciej, popedzala sama siebie, mimo zmeczenia. Na pewno mozesz biec szybciej. Na pewno.Kreta sciezka zwezala sie, omijajac szerokim lukiem duza, porosnieta mchem skale. Max bez namyslu przedarla sie przez gesta platanine galezi i krzewow.Nagle zatrzymala sie. Dalej juz nie mogla pojsc.Nad zaroslami wznosilo sie ogrodzenie, wysokie na co najmniej trzy metry. Gora biegly trzy rzedy pozwijanego drutu kolczastego.Metalowa tabliczka ostrzegala: UWAGA! OGRODZENIE POD NAPIECIEM.Max skulila sie i objela rekami kolana. Oddychala ciezko, chrapliwie, starajac sie powstrzymac lzy.Lowcy byli juz bardzo blisko. Slyszala, wyczuwala ich.Wiedziala, co musi zrobic, ale na sama mysl o tym ogarnial ja paralizujacy strach. To bylo zakazane; nie wolno jej nawet o tym myslec.-Niech ktos mi pomoze!Ale w poblizu nie znalazl sie nikt, kto moglby jej pomoc - nikt, oprocz niej samej.2Kit Harrison lecial z Bostonu do Denver. Byl na tyle przystojny, zeby sciagac na siebie spojrzenia pasazerek samolotu: szczuply, metr osiemdziesiat piec wzrostu, jasne rudawe wlosy. Skonczyl wydzial prawa na uniwersytecie w Nowym Jorku. A mimo to czul sie jak ostatnia oferma.Siedzial w ciasnym fotelu w srodkowym rzedzie kabiny pasazerskiej boeinga 747 American Airlines. Byl spocony jak mysz. Wygladal tak zalosnie, ze sympatyczna i uczynna stewardesa podeszla do niego i zapytala, czy dobrze sie czuje. Moze jest chory?Kit zapewnil ja, ze czuje sie dobrze, ale to bylo kolejne klamstwo, najwieksze ze wszystkich. Stan, w jakim sie znajdowal, okreslano mianem wstrzasu pourazowego i czasem objawial sie nieprzyjemnymi atakami leku. Po kazdym z nich Kit czul sie, jakby mial umrzec tu i teraz. I tak juz od niemal czterech lat.Owszem, jestem chory. Tyle ze sprawy maja sie znacznie gorzej, niz ktokolwiek moze przypuszczac.Widzi pani, nie powinienem byc w drodze do Kolorado. Oficjalnie jestem na urlopie w Nantucket. W tej chwili powinienem odpoczywac, uspokajac skolatane nerwy, oswajac sie z mysla, ze wkrotce zapewne zostane wylany z pracy, ktorej poswiecilem dwanascie lat zycia.Oswajac sie z mysla, ze nie bede juz agentem FBI, nie osiagne sukcesu, ze wlasciwie stane sie nikim.Na jego bilecie widnialo nazwisko Kit Harrison, naprawde jednak nazywal sie Thomas Anthony Brennan. Byl agentem FBI i niegdys wrozono mu wielka przyszlosc. Teraz mial trzydziesci osiem lat i ostatnio zaczynal czuc sie jak czlowiek w srednim wieku.Od tej chwili zapomni o swoim dawnym nazwisku. O pracy tez.Nazywam sie Kit Harrison. Jade do Kolorado, zeby polowac i lowic ryby w Gorach Skalistych. Bede sie trzymal tej prostej historyjki. Tego klamstewka.Kit, Tom, czy jak mu tam, lecial samolotem po raz pierwszy od prawie czterech lat. Dokladnie od 9 sierpnia 1994 roku. Robil wszystko, by nie myslec o tym, co stalo sie tamtego dnia.Dlatego udawal, ze spi, podczas gdy pot splywal mu po twarzy i szyi, a lek wypelniajacy serce przekraczal poziom krytyczny. Nie mogl uspokoic roztrzesionych nerwow, nawet na kilka minut. Ale nie mial wyjscia. Musial wejsc na poklad tego samolotu.Musial pojechac do Kolorado.A wszystko to wiazalo sie z dniem 9 sierpnia, prawda? Oczywiscie, ze tak. Wtedy wlasnie rozpoczal sie wstrzas pourazowy. To, co Kit robil teraz, robil dla Kim, Tommy'ego i Michaela - malego Mike'a.Aha, no i przy okazji oddawal ogromna przysluge niemal wszystkim mieszkancom tej planety. Moze to i dziwne - ale prawdziwe, przerazajaco prawdziwe. Jego zdaniem, to, co go tu sciagnelo, bylo najwazniejszym wydarzeniem w dziejach ludzkosci.Chyba ze oszalal.Czego nie mozna bylo wykluczyc.3Pieciu uzbrojonych mezczyzn bieglo cicho i zwinnie posrod skal, strzelistych osik i sosen zoltych, charakterystycznych dla tej czesci Gor Skalistych. Wiedzieli, ze lada chwila dogonia te mala. Przeciez uciekala pieszo.Biegli szybkim truchtem, ale od czasu do czasu mezczyzna na czele grupki przyspieszal nieco tempo. Wszyscy uwazali sie za dobrych tropicieli, ale on byl z nich najlepszy. Urodzony przywodca. Bardziej skoncentrowany, opanowany od pozostalych, swietny lowca.Mezczyzni wygladali na spokojnych, ale w ich duszach czail sie lek. Sytuacja wygladala groznie. Musieli schwytac te dziewczyne i przyprowadzic ja z powrotem. Nie nalezalo dopuscic do tego, by sie tu znalazla. W obecnej sytuacji dyskrecja nabierala ogromnego znaczenia.Dziewczyna miala zaledwie jedenascie lat, ale posiadala "dary", co moglo powaznie utrudnic lowcom zadanie. Miala wyostrzone zmysly i byla niezwykle silna jak na swoj wiek i plec. Istniala tez mozliwosc, ze sprobuje odfrunac.Nagle zobaczyli drobna sylwetke, odcinajaca sie na tle ciemnoniebieskiego nieba.-Tinkerbell. Polnocny zachod, piecdziesiat stopni - krzyknal dowodca grupy.Mowili na nia Tinkerbell, choc nie znosila tego przydomka. Reagowala tylko na imie Max, ktore nie bylo skrotem od Maxime czy Maksymilian, ale od Maximum. Moze dlatego, ze zawsze dawala z siebie wszystko. Zawsze szla na calosc. Tak jak w tej chwili.Widzieli ja dokladnie. Biegla ile sil w nogach. Byla bardzo blisko ogrodzenia. Nie mogla wiedziec o jego istnieniu. Nigdy jeszcze nie odeszla tak daleko od domu.Wszyscy patrzyli na nia. Zaden z lowcow nie byl w stanie nawet na chwile oderwac od dziewczynki oczu. Z unoszacymi sie na wietrze wlosami, zdawala sie plynac w gora stromego, skalistego zbocza. Poruszala sie niezwykle zwinnie jak na tak mala dziewczynke. Tutaj, na otwartym terenie, nie wolno jej bylo lekcewazyc.Harding Thomas, idacy na czele, nagle zatrzymal sie i podniosl reke. Pozostali poczatkowo nie rozumieli, o co mu chodzi: mysleli, ze dziewczyna juz im sie nie wymknie.Ale wtedy oderwala sie od ziemi i pofrunela nad drutem kolczastym wienczacym wysokie ogrodzenie.Lowcy patrzyli na nia w niemym podziwie. Krew tetnila im w uszach. Nie mogli uwierzyc wlasnym oczom.Dziewczynka rozlozyla szeroko biale, zakonczone srebrzyscie skrzydla. Powoli uniosla je ku gorze. Ich rozpietosc wynosila prawie trzy metry. Piora polyskiwaly w sloncu.Max rozlozyla je na cala szerokosc, wydawalo sie bez najmniejszego wysilku. Byla piekna, urodzona, by latac. Machala srebrzystobialymi skrzydlami w gore, w dol, w gore, w dol. Powietrze zdawalo sie niesc ja naprzod, niczym lisc na wietrze.-Wiedzialem, ze sprobuje uciec gora - warknal Thomas, zwracajac sie do pozostalych. - Szkoda.Podniosl karabin do ramienia. Jeszcze sekunda, dwie, a dziewczyna zniknie za najblizsza sciana kanionu.Pociagnal za spust.Ksiega pierwszaGenezis 13:7ROZDZIAL 1Kiedy zauwazylam Keitha Duffy'ego i jego coreczke, niosacych ciezko ranna lanie do "Zwierzynca", jak nazywam moj maly szpital zwierzecy w Bear Bluff w stanie Kolorado, mniej wiecej piecdziesiat minut jazdy autostrada na polnocny zachod od Boulder, domyslilam sie, ze nie bedzie to zwykly dzien.Z glosnika magnetofonu plynal chrapliwy glos Sheryl Crow. Kiedy zobaczylam Duffy'ego z tym biednym zwierzeciem, stojacego jak osiol przed Abstrakcja, Biala Roza II, moim ulubionym plakatem Georgii O'Keefte, natychmiast wylaczylam muzyke.Juz na pierwszy rzut oka bylo widac, ze ciezko ranna lania jest w ciazy. Gdy Duffy z trudem ulozyl ja na stole, toczyla wokol dzikimi slepiami i rzucala sie na wszystkie strony, choc niezbyt gwaltownie; wygladalo na to, ze miala zlamany kregoslup w miejscu, gdzie uderzyl ja chevy z napedem na cztery kola, ktorym jezdzil Duffy.Dziewczynka szlochala, a jej ojciec byl wyraznie przybity. Pomyslalam sobie, ze i on w koncu peknie.-Pieniadze nie graja roli - powiedzial.Pieniadze rzeczywiscie nie graly roli, poniewaz lani tak czy inaczej nie daloby sie uratowac. Mlody jelen natomiast mial pewna szanse przezycia. Jesli do porodu zostalo niewiele czasu. Jesli plod nie zostal zbyt mocno poturbowany przez dwutonowa ciezarowke. I jesli zostanie spelnionych jeszcze kilka warunkow.-Nie moge uratowac lani - powiedzialam do ojca dziewczynki. - Przykro mi.Duffy skinal glowa. Byl budowniczym i jednym z miejscowych mysliwych. Ja uwazalam go za tepaka. Najlepiej pasowalo do niego okreslenie "bezmyslny"; choc moze to wlasnie bylo jego najwieksza zaleta. Wyobrazalam sobie, jak musi sie czuc ten czlowiek, zazwyczaj przechwalajacy sie upolowana zwierzyna gdy slyszy, jak jego coreczka prosi, by uratowac zycie jakiejs tam lani. Jedna z wielu irytujacych wad Duffy'ego bylo to, ze od czasu do czasu zagladal tu i bezczelnie mnie podrywal. Naklejka na zderzaku jego sa... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jaczytam.htw.pl