Potega slawy, eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Helen FieldingPo tęgasławyTłumaczenie: Katarzyna Petecka-JurekstiłerałuraHf szpilkachTytuł oryginału: CAUSE CELEBCopyright © by Helen Fielding 2004Ali rights reservedCopyright © for the Polish translation by Zysk i S-kaWydawnictwo s.j., Poznań 2005Tłumaczenie: Katarzyna Petecka-JurekPrzygotowanie do druku: BrandyRedakcja techniczna i łamanie tekstu: Piotr Sztandar-SztanderskiKorekta: Maciej TutakOpracowanie graficzne i projekt okładki: Wioletta WiśniewskaG+J Gruner+Jahr Polska Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa02-677 Warszawaul. Wynalazek 4orazZysk i S-ka Wydawnictwo s.j.61-774 Poznańul. Wielka 10Dystrybucja:tel. (22) 607 02 49 (50)dystrybucja@gjpoland.com.plInformacje o serii „Literatura w szpilkach"tel. (22) 640 07 19 (20)strona internetowa: www.szpilki.bizz.plISBN 83-89221-24-1ISBN 83-7298-823-4Project Management: BroadMind/Mindshare PolskaPrinted in PolandWarszawa 2005Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach prze-twarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wy-stąpieniach publicznych — również częściowe — tylko za wyłącznym zezwoleniemwłaściciela praw autorskich.Mojemu ojcu, Michaelowi FieldingowiPodziękowaniaProszę, by podziękowania zechciały przyjąć następujące osoby:Gillon Aitken, dr John Collee, Richard Coles, Adrienne Connors,Will Day z Comic Relief, Nellie Fielding i rodzina, Paula, Pierśi Sam Fletcherowie, dr Ósma Galal, Georgia Garrett, KathrinGrunig z Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca, RogerHutchings, Mick Imlah, Tina Jenkins, Paul Lariviere z UNHCR,John Lloyd, John Magrath z OXFAM, Judith Marshall z Wy-działu Entomologii Muzeum Historii Naturalnej, Harry Ritchie,dr John Seaman z Fundacji Pomocy Dzieciom, Jane Tewsonz Comic Relief, Sarah Wallace, Jane Wellesley za pomoc, radę,doświadczenie i wielką dobroć. Składam również wyrazy wdzię-czności Comic Relief, Lekarzom bez Granic, OXFAM, Czerwo-nemu Krzyżowi, Fundacji Pomocy Dzieciom i Sudańskiej Komi-sji do spraw Uchodźców. ^Z wyrazami podziwu dla A Year in the Death of Africa PeteraGilla (Paladin), Grasshoppers and Locusts: The Plague of the SahelJohna Rowleya (Panos), Poverty and the Planet Bena Jacksona(Penguin) i Cultivating Hunger Nigela Twose'a (OXFAM).Szczególne podziękowania składam Richardowi Curtisowi.>ROZDZIAŁ PIERWSZYNiezmiennie się dziwiłam, że ktoś taki jak Henry istnieje rze-czywiście. Nie mieściło mi się w głowie, że można znaleźć sięw środowisku tak krańcowo sobie obcym i w najmniejszym na-wet stopniu nie ulec wpływowi otoczenia. Zupełnie jakby Hen-ry'ego chroniła jakaś niezwykle silna powłoka, podobna do tych,którymi pokrywane są oceaniczne jachty.Henry rozsmarowywał właśnie na nambulańskim przaśnymchlebie „Przysmak dżentelmena".— Wstaję dzisiaj rano i własnym oczom nie wierzę — obokmojej chaty ośmioosobowa rodzina chce przesunąć swój namiotbliżej rzeki. Mówię facetowi: „Myślałem, że to cholerny obózdla uchodźców, a nie jakiś luksusowy kemping, ale nie krępujsię, stary, i rób, jak uważasz. Co tam głód — nie ma to jakpiękny widok".Henry wyglądał jak Jezus i miał dwadzieścia trzy lata.W Safili śniadania jadało się wcześnie, tuż po brzasku. Byłato spokojna pora, ostatnia godzina przed nastaniem nieznośnegogorąca, której ciszę zakłócał tylko kogut i Henry, milknący do-piero, gdy usypiał. Tego ranka Henry wyjątkowo działał mi nanerwy, podejrzewałam bowiem, że wdał się w romans z jednąz naszych bardziej kochliwych pielęgniarek, Sian. W tej chwilisiedziała przy nim i wpatrywała się w niego maślanym wzro-kiem. Sian była przemiłą dziewczyną, która przyłączyła się donas dwa miesiące temu, po tym, jak wróciwszy z nocnej zmianyw Derby zastała swojego męża — pobrali się półtora roku wcześ-niej — w łóżku z cypryjskim taksówkarzem. Już po przyjeździedo Afryki leczyła się, korzystając z korespondencyjnego kursuterapeutycznego.Betty jak zwykle mówiła o jedzeniu.7— Wiecie, co bym teraz zjadła? Tarte z dżemem i kremem.Serio, dałabym się za to posiekać. Zresztą z tarty mogłabym odbiedy zrezygnować, wystarczyłby sam krem. Albo pudding.Oooch, pychotka, z rodzynkami i odrobiną gałki muszkatołowej.Zastanawiam się, czy Kamal umiałby przyrządzić pudding, gdy-byśmy z tej puszki na herbatniki zrobili piekarnik?Było pół do szóstej rano. Wstałam od stołu, wyszłam na ze-wnątrz i głęboko westchnęłam. Śmieszne, jak skupialiśmy sięna małych niedogodnościach życia codziennego, nie dopuszcza-jąc do świadomości prawdziwych potworności. Nabrałam do kub-ka wody ze zbiornika i podeszłam na skraj wzgórza, żeby umyćzęby.Za mną znajdował się ogrodzony teren z naszymi glinianymichatami, prysznicami, latrynami i świetlicą, w której jedliśmyposiłki. Przede mną rozciągał się teren obozu Safila, piaszczystaniecka wyglądająca jak wielka blizna na pustyni albo odcisk gi-gantycznej stopy na nieskończenie wielkiej plaży. O tej porzewszystko zalewał łagodny blask bladego jeszcze słońca, ledwiewyłaniającego się zza horyzontu. Wśród niewielkich pagórkówi ścieżek prowadzących do zbiegu dwóch błękitnych rzek wid-niały skupiska chat, w których gnieździli się uchodźcy. Pięć lattemu, w połowie lat osiemdziesiątych, obóz liczył sześćdziesiąttysięcy ludzi, z których codziennie stu umierało. Teraz nie byłoich więcej niż dwadzieścia tysięcy. Reszta przekroczyła^.granicęi wróciła do Kefti, w góry i sam środek wojny.Gorący powiew wiatru wprawił trawy w szeleszczący ruch.Tego ranka nie tylko Henry mnie martwił. W obozie pojawiłysię plotki o pladze szarańczy zagrażającej zbiorom w Kefti.Wśród mieszkańców tego regionu ciągle krążyły jakieś mrożącekrew w żyłach opowieści, lecz trudno było ocenić, którym należydać wiarę. Doszły nas słuchy o zmierzającej ku nam kolejnejfali uchodźców, których liczba szła być może w tysiące.Obóz budził się do życia. Beczały wyprowadzane na pastwiskokozy, słychać było śmiech i krzyki bawiących się dzieci, świad-czące o zadowoleniu odgłosy porannej krzątaniny. Kiedyś docho-dziły stamtąd rozpaczliwe krzyki głodujących i umierających lu-dzi. Ich wspomnienie było tak bolesne, że aż przygryzłam kciuk.Nie chciałam o tym znowu myśleć. Od strony świetlicy dobiegłymnie czyjeś kroki. Nie śpiesząc się, Henry szedł do swojej chaty.8Miał na sobie swój ulubiony podkoszulek, na którym widniałrfapis wyglądający jak kwestionariusz wielokrotnego wyboru dlapracowników misji charytatywnej:(a) Misjonarz?(b) Najemnik?(c) Nieudacznik?(d) Złamane serce?Henry zaznaczył odpowiedź (b), co było oczywistym żartem,ponieważ do jego rodziny należała połowa Leicestershire. A ja?Ja byłam hybrydą (c) + (d), na dodatek głupią jak but.W Londynie latem 1985 roku fatalnie się zakochałam, co dlakobiety jest prawdziwą tragedią. Na galowym przedstawieniuGlorii Vivaldiego w Royal Albert Hall, które swoją obecnościązaszczycił książę Kentu, Michał, spotkałam Oliyera, przedmiotmoich nieokiełznanych marzeń. W owym czasie byłam tak zwa-ną pufetką, to znaczy publicystką w firmie wydawniczej Gins-berg & Fink. Paradowałam w minispódniczkach i na spotkaniachukładałam we wdzięcznych pozach obleczone w czarne rajstopynogi, po czym afiszowałam się z ludźmi, których poziom mojegointelektu nic a nic nie obchodził. Zabawne, że mając dwadzieściapięć lat, martwimy się, że nikt nie traktuje nas poważnie, i zarzecz oczywistą przyjmujemy, że postrzega się nas jako przed-mioty seksualnego zainteresowania. Z biegiem czasu zaczynamyza rzecz oczywistą przyjmować, że traktuje się nas poważnie,natomiast martwimy się, że nikt nas już nie pożąda.Prezes naszej firmy, sir William Ginsberg, lubił organizowaćspotkania ludzi utalentowanych i artystów z różnych kręgów,do końca trzymając w tajemnicy listę zaproszonych gości. Dlaniezorientowanych — jak ja — te wydarzenia towarzyskie byłyprawdziwą udręką. Strach było kogokolwiek zapytać, czym sięzajmuje, zawsze bowiem istniało niebezpieczeństwo, że możeokazać się autorem Miłości w czasach zarazy albo członkiem ze-społu Beach Boys.Byłam na trzech organizowanych w domu sir Williama przy-jęciach. Wydaje mi się, że nigdy tak naprawdę nie wiedział,kim jestem. Zatrudniał kilka młodych dziewcząt i zawsze za-9praszał jedną lub dwie dla ożywienia atmosfery. Za każdym ra-zem byłam śmiertelnie przerażona i starałam się możliwie jaknajmniej odzywać. Ale lubiłam te spotkania z interesującymi,twórczymi ludźmi. Na wydarzenie towarzyskie tej rangi, jakimbyło przedstawienie Vivaldiego, otrzymałam zaproszenie po razpierwszy, tym bardziej więc byłam podniecona.Przed koncertem miało się odbyć skromne przyjęcie: drinkidla jakichś stu osób w jednej z sal gościnnych Albert Hall.Sir William na koszt firmy wynajął z tej okazji piętnaście lóż.Ukoronowaniem wieczoru miała być kolacja dla kilkunastu wy-brańców; reszta z nas mogła spokojnie zniknąć.W Royal Albert Hall zjawiłam się celowo późno, krytycznymokiem oceniłam swoje odbicie w lustrze w toalecie dla pań, poczym pokonałam długi, wyłożony czerwonym dywanem korytarzwiodący do Elgar Room. Pracownik w uniformie sprawdził mojenazwisko na liście i zamaszyście otworzył ciemne drewnianedrzwi, zza których buchnęło jaskrawe światło. Sala skrzyła sięod złoceń i kunsztownych ozdób, a wyelegantowani goście kłę-bili się na wznoszących się ze środka zdobionych schodach bądźwychylali się przez złocone balustrady na wyższym poziomie.Ponad nimi, w unoszących się spiralnie smużkach dymu, mi-gotały dyskretnie kryształowe żyrandole.Dech mi w piersiach zaparło. Miałam wrażenie, jakby w tymjednym miejscu zgromadziły się wszystkie kuk...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]