Portret Marcina Blaskowitza, eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ladislav FuksPortret Marcina BlaskowitzaPrzełożył Edward MadanyMottoDawno, dawno temu, kiedy miał dwanacie lat, był Klingsorem dysponujšcymdziesięcioma żywotami. Chłopcy bawili się w rozbójników, każdy rozbójnik miał dziesięćżywotów; Klingsor tracił jedno życie, gdy przeciwnik dotknšł go rękš lub oszczepem. Ale naszczęcie, z trzema lub tylko jednym żywotem zdšżył jeszcze uciec i uratować się. Dopierokiedy stracił dziesišty żywot, przepadło wszystko...Hermann HesseKlingsors letzter SommerITo było dawno, dawno temu, kiedy wysłałem z Pragi list do Daniela Potockiego, którylubił dobrze zjeć i napić się wina, żeby zarezerwował sobie czas na sobotę i niedzielę iprzyjechał do mnie, do willi. List umylnie napisałem dosyć tajemniczo, ale z przynagleniem,i zakończyłem dopiskiem, że jeli przyjedzie, na pewno nie będzie żałował. Nakreliłem muna dodatek plan, jak do mnie trafić, kiedy zboczy z głównej szosy przed Beneszovem.Przewidywałem, że pochwali się tym Janie, która górowała nad nim rozsšdkiem, i taksię stało. Zadzwoniła do sšsiadów, którzy mieli w willi telefon, bo ja w swojej nie miałemnawet elektrycznoci i wieciłem latarkš lub lampš naftowš.- Był zachwycony - powiadomiła mnie Jana. - Pytał, co o tym sšdzę. I o co możechodzić. Powiedziałam, że prawdopodobnie urzšdzasz jakie spotkanie towarzyskie lub party,przecież dobrze znasz jego upodobanie do żarcia, i że z jakich nie wyjanionych powodówbardzo zależy ci, żeby on tam był.Jana nigdy nie studiowała psychologii, była chemiczkš w Instytucie MedycynySšdowej, ale jej spostrzeżenia na temat psychiki ludzkiej bywały czasami interesujšce. To, copowiedziała Potockiemu o moim licie, wydało mi się rozsšdne.Ta pamiętna sobota czerwcowa była upalna i duszna jak wszystkie poprzednie dni.Ludzie skarżyli się na cinienie i ospałoć, pływalnia przepełniona i zaczynały się już kłopotyz dostawš piwa, wody sodowej i lemoniady. - Gdyby chociaż trochę popadało - wzdychaliludzie i co wieczór spoglšdali z utęsknieniem w niebo, które zacišgało się mgłš. Ale deszcznie spadł ani razu. W willi nie miałem piwa, wody sodowej ani lemoniady, tylko zwykłšwodę ze studni i prócz niej dziesięć butelek wina, dwie koniaku greckiego po trzy czwartelitra, flaszkę whisky nie najlepszej marki i wymienity bols bananowy. Miałem jeszcze trzybutelki wódki, cztery puszki soku pomidorowego i dużo pieprzu. Jeli to wymieszam -mylałem sobie w tę sobotę, kiedy miał przyjechać - zwali to go z nóg. Zwali go z nóg, zanimbędzie mi na tym zależało, a włanie dzi tego nie chcę. Będzie więc pił tylko wino, któredobrze znosi. Przed jego przyjazdem obejrzałem butelki i sprawdziłem wszystko, copotrzebne do kolacji. A potem poszedłem na poddasze willi, gdzie miałem co w rodzajupracowni, stał tam niski okršgły stół i wygodne fotele, i przyszykowałem sobie pistolet. Byłto pistolet belgijski FN z 1935 roku na naboje kalibru 9 mm parabellum z magazynkiem na 14naboi po 7 w rzędzie i z kurkowym mechanizmem spustowym. Pistolet wojskowy, bardzosprawny, a jednak pod pewnym względem mieszny, ale tego nie było widać, po prostupistolet. Położyłem go na okršgłym stole, i to tak, żeby był widoczny, kiedy to będzie mipotrzebne. Przykryłem go paroma arkuszami zapisanego papieru, które można będzieodsunšć. Daniel Potocki nie miał nic wspólnego z polskim rodem hrabiów Potockich. Wbrewpięknemu i szlachetnemu nazwisku był to łobuz.Przyjechał o pištej po południu, kiedy jeszcze bawili u mnie sšsiedzi.Zjawił się bez marynarki, w bawełnianej koszulce, ale o pięknych kolorach - beż zbiałym - jakich u nas wówczas na pewno nie można było kupić, miał na sobie ekstra okularyprzeciwsłoneczne, noszš takie filmowcy, zaraz jednak je zdjšł.Otworzyłem mu dużš bramę, żeby mógł wjechać samochodem do ogrodu - miał tatrę57 - a potem wprowadziłem go do pokoju na parterze, który nazywałem mieszkalnym iktóry sšsiadował z kuchenkš, małym pokoikiem, korytarzem i werandš.- Pan Daniel Potocki - powiedziałem w tym pokoju mieszkalnym do inżynieraMacha, pułkownika Nyklasa i Ewy Jarnej, młodziutkiej i uroczej dziewczyny. - Pan Potockijest, jak państwo z pewnociš wiecie, znanym autorem powieci miłosnych. - Wiedziałem, żesię nie obrazi, kiedy go tak przedstawię. Potocki rzadko się obrażał, a to dlatego, że z brakulotnoci umysłu często po prostu co do niego nie docierało, lub dlatego, że był nazbytgruboskórny, chociaż tej jego gruboskórnoci wcale nie byłem taki pewny. Zauważył za tonatychmiast młodoć i urodę Ewy Jarnej i wkrótce - jeszcze nim dopił frappe - zaczšł się doniej zalecać. Jego zalecanie się polegało na przesyłaniu umiechów i rzucaniu tego rodzajuzdań: - To i pani ma tutaj willę. Jakże tu pięknie. Pewnie ma pani liczny ogród. Te drzewa ikwiaty sš piękne jak pani imię. - Robił dokładnie to, co przewidziałem, i tak samo dokładnieudawał jowialnoć, beztroskę i wesołoć. I przygasł od razu, kiedy zrozumiał, że sšsiedzi nieposiedzš u mnie dłużej, tylko pójdš sobie do swoich willi. Przy pożegnaniu poinformowałemich - chociaż było to adresowane głównie do pułkownika Nyklasa - że pan Potocki maczterdzieci lat, jest wdowcem, mieszka w Libni przy ulicy Roznovskiej 12, wzrost 170 cm.,tusza rednia, twarz owalna, włosy - jak widzš - jasne, oczy piwne, brwi ciemne, nos prawieprosty. Przyjechał tatrš 57 koloru ochry i zostanie tu do jutra do obiadu. Potem wyjedzie, bopo południu około trzeciej musi być w Pradze.- Chciałbym panu pokazać willę - zwróciłem się do niego zaraz po wyjciu goci -zanim się ciemni. Nie mam tutaj elektrycznoci, używam jedynie latarki i lampy naftowej...rzadko tu przyjeżdżam. A nawet bardzo, bardzo rzadko. Kolację - powiedziałem - kolacjępodam za chwilę. Zdaje mi się, że dzi jako przedwczenie się ciemnia.Wyjrzał przez okno, wiedziałem dlaczego, ten łotr był przezroczysty jak szyba. AleEwy zobaczyć już nie mógł. Sšsiadów zasłoniła zieleń ogrodów. Zadarł więc głowę udajšc,że oglšda niebo, i powiedział, że dzi wieczorem lub w nocy nareszcie będzie burza.- Wydaje mi się, że będzie rzeczywicie - kiwnšłem głowš i oprowadziłem go poparterze.Teraz już chyba Jarna przestała zaprzštać jego myli, wzięła w nim górę ciekawoć,po co go zaprosiłem. Co się kryje za obietnicš, że nie będzie żałował wyprawy do mnie.Zdecydowałem się potršcić o to jak najszybciej. Żeby nie trwał w mylnym wyobrażeniu ospotkaniu towarzyskim czy party, jak to sprytnie wmówiła mu Jana, której mšż byłprokuratorem i w tych czasach zajmował się głównie zbrodniarzami. W pokojumieszkalnym i przyległym pokoiku zainteresowały Potockiego obrazy, miałem jeporozwieszane na cianach. To również przewidziałem. Pomimo braku lotnoci umysłuPotocki bowiem w jaki sposób rozumiał malarstwo. Może odziedziczył tę umiejętnoć poojcu, który utrzymywał się z kolorowania czarno-białych fotografii i wyrabiania papierowychskładanek. Potocki umiał nawet ocenić, jakie ramy czy passe-partout pasujš do obrazu.- Tutaj mam same reprodukcje - powiedziałem - kilka rysunków i trzy oryginały małoznanych malarzy. Niech pan spojrzy... - wskazałem portret nagiej kobiety z trochę za dużymbiustem.- Czy nie szkoda tego trzymać tutaj, skoro rzadko tu bywasz - zauważył. - Willęmożna okrać bez trudu.- Ma pan rację - kiwnšłem głowš - nie jestem nawet ubezpieczony. Pewnego dniamogš mnie okrać doszczętnie. Pójdziemy obejrzeć górę.Zaprowadziłem go po schodkach na poddasze, do swej pracowni.- Pewnie dziwi się pan, dlaczego pana zaprosiłem - spytałem niemal na progupracowni. - Jest pan tego ciekaw?- Prawdę mówišc, tak - przyznał się.W pracowni wisiały dwa oryginały, tym razem malarzy znanych i sławnych, które natę sobotę i niedzielę przywiozłem z Pragi.Był to obraz Jana Zrzavego i martwa natura niemieckiego malarza secesyjnego, u nasprawie nie znanego, Saschy Schneidera, obrazek niemal unikatowy, bo Schneider niemalował martwych natur. Wisiał w secesyjnej, ale dosyć prostej ramie.Miałem tam jeszcze reprodukcje, na przykład: Kobieta na sofie. Była naga i trochępodobna do Jarnej.- To jest piękne - powiedział i przyglšdał się uważnie, a ja wyobraziłem sobie, żegdyby był krótkowidzem, sięgnšłby do kieszeni i włożył binokle. - Rzeczywicie piękne.Wyglšda jak nowoczesna Wenus...- A teraz niech pan tam spojrzy - powiedziałem prowadzšc go ku oknu, gdzie stałobiurko z lampš naftowš.Wisiał tam portret szesnastoletniego chłopca. Bardzo ładny portret.Piękna, delikatna twarz chłopca była przestraszona, ale nie za bardzo. Za to wstalowych oczach majšcych głębię i wokół uchylonych lekko warg czaił się lęk straszliwy.Oczy i usta tworzš w ludzkiej twarzy nieodłšcznš całoć, jedno odbija się w drugim, i dlategomogło się wydawać, że wyraz chłopięcego oblicza jest pełen przerażenia albo wręczprzeciwnie, że ów lęk w oczach i ustach nie jest aż tak straszliwy. Wszystko zależało od tego,jak się na ten portret patrzyło. Kryły się w tym jego przedziwna dwuznacznoć i piękno. Tenportret również przywiozłem z Pragi do willi na tę sobotę i niedzielę, żeby póniej, gdybędzie już po wszystkim, zabrać go do domu.Daniel Potocki spojrzał na portret, jak zerka się na zegarek, i pewnie zaraz by sięodwrócił... ale nie zrobił tego. Dokładnie wiedziałem dlaczego.Chyba tylko zupełny tępak nie zauważyłby, na czym polegała niezwykłoć tegoportretu, a Daniel Potocki - pomimo swej głupoty - nie był jednak aż tak tępy, gdy chodziło oobrazy.- Włanie - kiwnšłem głowš. - Poznał pan. To olej na płótnie i o dziwo jest podszkłem. A co ważniejsze, ten portret nie ma tła. Zauważył pan, że tłem jest biały kredowypapier, który nie pasuje do farb ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]