Popławska Halina - Renesansowa przygoda(1), E-BOOKI, Nowe (h - 123)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
HALINA POPŁAWSKA
Renesansowa przygoda
Wydawnictwo „Alfa" Warszawa 1993
Projekt okładki i strony tytułowej Katarzyna Potkańska
Redaktor
Urszula Przasnek
Redaktor techniczny Ewa Guzenda
<?&>
I wydanie: Iskry, Warszawa 1972 Copyright © by Halina Popławska 1993
ISBN 83-7001-702-9
?4\ ?$??.
i
*
— Pan z Warszawy? Do Willi Attendola?
Człowiek, który zadał to pytanie, nie przypominał ani trochę spotykanych dotąd w
podróŜy Włochów. Co prawda zewnętrznie był stuprocentowym typem południowca:
brunet, średniego wzrostu, o atletycznej budowie, ale ponura twarz pozbawiona
uśmiechu tak odbiegała od udzielającej się pogody mieszkańców Półwyspu, Ŝe
Broniś spojrzał ze zdziwieniem w czarne oczy błyszczące pod zmarszczonym czołem.
— Tak, do pani Chiaramonte.
— Do pani markizy — poprawił człowiek.
— Do pani markizy — zgodził się Broniś.
Człowiek chwycił walizę gościa i mruknąwszy coś niezrozumiale skierował się do
budynku stacyjnego. W chwilę potem wychodzili na miasto, po drugiej stronie
dworca. Broniś przystanął na stopniu i objął wzrokiem duŜy plac.
— Forli — szepnął — jestem w Forli!
Rzeczywiście, trudno w to było uwierzyć. Jeszcze przedwczoraj mróz i śnieg w
Warszawie, a dziś Italia. Co prawda niezbyt tego dnia słoneczna, ale zawsze
„włoskie niebo"...
Tak to jakoś spadło na niego nieoczekiwanie. Dwa miesiące temu siedział sobie
najspokojniej w kącie za szafami w Dziale
5
Dziewiętnastowiecznych Druków, gdy zadzwonił telefon i pani Wiktoria
oznajmiła:
— Panie Bronku, dyrektor pana prosi.
Broniś wynurzył się właśnie ze swego kąta z naręczem ksiąŜek (szedł do katalogu),
ale usłyszawszy wezwanie zbliŜył się do telefonu.
— Nie, nie — zamachała energicznie pani Wiktoria — dyrektor prosi pana do
siebie. NiechŜe pan zostawi te ksiąŜki — dodała niecierpliwie — i idzie...
Dyrektor akurat coś pisał, ale zaraz odłoŜył pióro i wskazał Bronisiowi fotel.
— A więc, młody człowieku, jak słyszałem, uczy się pan włoskiego?
Bronisia zaskoczył początek rozmowy.
— Uczę się, panie dyrektorze, juŜ drugi rok.
— I robi pan postępy?
— Chyba tak, zacząłem czytać prasę.
— No dobrze, zobaczymy. Zaraz poproszę panią Cegielską na mały egzamin.
Ta nauka włoskiego to był pomysł ciotki Zuzanny. Gdy półtora roku temu wrócił z
urlopu, ciotka przyjrzawszy się z uznaniem jego opalonej twarzy powiedziała:
— Wiesz, Bronisiu, co pomyślałam niedawno? Kartka przeora* odnaleziona,
będziesz teraz wolniejszy. MoŜe byś się zabrał do nauki jakiego języka? To się w
Ŝyciu tak przydaje...
— Języka? Mam na głowie opracowanie batignoli. Szukając skarbu nic przecieŜ nie
robiłem i...
— Na to masz godziny pracy, a język...
— Miałem zająć się sportem.
— Jak uwaŜasz, ale wydaje mi się, Ŝe język...
* Mowa tu o wydarzeniach, opisanych w powieści: „Cień dłuŜszego ramienia",
której bohaterem był równieŜ Bronisław Mączyński.
6
— No moŜe... Zapiszę się na angielski. Ciotka Zuzanna patrzy na niego z
dezaprobatą.
— Więc zapiszesz się na angielski?
— A na co? Rosyjski znam wystarczająco ze szkoły i ze studiów, francuskiego
douczała mnie ciocia od małego, do niemieckiego nie mam naboŜeństwa, pozostaje
chyba angielski...
— Ludzi znających angielski jest jak psów. Moim zdaniem naleŜy wybrać jakiś
mało u nas znany język, wyspecjalizować się w nim, a wtedy masz moŜliwości,
moŜesz dyktować warunki...
— I łamać sobie głowę nad jakimś duńskim czy flamandzkim?
— Na pewno więcej by ci się to przydało niŜ sprzeczka ze mną. Myślałam o języku
bardziej atrakcyjnym i u nas o wiele przydatniejszym. Na przykład włoski...
Ta ciotka! Traktuje go ciągle jak małego chłopca. „Broniś". To przecieŜ śmieszne!
I stale chce nim kierować, jak dawniej. CzyŜ nie widzi, Ŝe wyrósł juŜ z tamtych
lat?
— Włoski? Dlaczego akurat włoski?
— Bo piękny, bo łatwy, bo kraj wspaniały, bo nasze stosunki z Włochami stale
się rozwijają, bo potrzeba nam ludzi mówiących po włosku. W „śyciu Warszawy"
nieraz czytałam... Brak u nas inŜynierów i techników znających ten język,
kupujemy tam róŜne maszyny, urządzenia i potem są kłopoty, bo nikt ani be, ani
me.
— Tylko Ŝe ja nie jestem inŜynierem.
— Och, nie bądź nieznośny. Na polu kultury teŜ potrzeba ludzi ze znajomością
włoskiego, istnieje przecieŜ współpraca, wymiana, stypendia, wyjazdy, moŜliwości.
Zresztą, co ja ci będę tłumaczyć...
— śebym był pacykarzem czy choćby śpiewakiem...
— Nie kpij. Radzę ci się zastanowić.
Rezultatem tej rozmowy były dwa zajęte popołudnia, gdyŜ kurs języka włoskiego
dla początkujących w Klubie Między-
7
narodowej KsiąŜki i Prasy odbywał się dwa razy w tygodniu. W poniedziałek i
czwartek. Po półtorej godziny.
Język włoski okazał się wyjątkowo łatwy, przy tym piękny jak muzyka. „Nie to co
angielski (słowa ciotki Zuzanny), gdzie pisze się Brown, a czyta się Smith".
Bronisiowi nawet nieźle szła nauka. MoŜe pomogła mu znajomość francuskiego
i łaciny?
Pani Cegielska była jedyną osobą w Bibliotece znającą włoski. „Egzamin" polegał
na przetłumaczeniu kawałka artykułu z dziennika „PUnita" oraz na małej rozmówce
w rodzaju: „Gdzie pan pracuje? Jak długo uczy się pan włoskiego? Czy chciałby
pan pojechać do Italii?" i tym podobne.
Widocznie wynik okazał się zadowalający, gdyŜ dyrektor po wyjściu egzaminatorki
podał Bronisiowi jakiś papier, ze słowami:
— A teraz proszę to przeczytać.
Był to list pisany po francusku, a brzmiał następująco:
Willa Attendola, 7 stycznia Do Dyrektora Biblioteki Narodowej w Warszawie
Wielce Szanowny Panie Dyrektorze,
mimo Ŝe nie znam języka polskiego i nigdy nie byłam w Polsce, łączą mnie z tym
krajem bliskie więzy, matka moja była bowiem Polką i przypuszczalnie, gdyby Ŝyła
dłuŜej, z pewnością pozostawałabym w stałym kontakcie z jej Ojczyzną. Niestety,
gdy umarła, jeszcze przed pierwszą wojną, miałam zaledwie pięć lat i tak się
złoŜyło, Ŝe nie udało mi się odwiedzić Polski. W odziedziczonej po przodkach
pokaźnej bibliotece mam jednak wiele publikacji polskich, gdyŜ ojciec mój,
znawca i miłośnik ksiąŜek, wzbogacił rodzinny księgozbiór wieloma dziełami
polskimi lub traktującymi o Polsce. Są to w większości starodruki. Chciałabym
bardzo wiedzieć, co posiadam i znać wartość posiadanych tomów. Poczyniłam w tym
celu pewne kroki, w wyniku
8
których Uniwersytet Florencki przysłał mi studenta Polaka. Niestety, młody ów
człowiek nie posiadał odpowiedniego przygotowania i ksiąŜki te, jak dla mnie,
dla niego teŜ okazały się „terra incognita". Tymczasem ciekawość moja rosła.
Postanowiwszy uporządkować i skatalogować moje polskie zbiory wybrałam chyba
najlepszą drogę: zwróciłam się o pomoc do Polskiej Ambasady w Rzymie. W
odpowiedzi dostałam pański adres, panie Dyrektorze, i zapewnienie, Ŝe Biblioteka
Narodowa wybawi mnie z kłopotu. Prosiłabym o uprzejme rozpatrzenie mojej prośby
i przysłanie pracownika specjalisty, który zająłby się moim księgozbiorem.
Zapewnię mu utrzymanie i mieszkanie w moim domu oraz pensję, której wysokość sam
pan określi, nie orientuję się bowiem w cenie tego rodzaju usługi.
Oczekuję z niecierpliwością pańskiej łaskawej odpowiedzi i łączę wyrazy
powaŜania.
Bianka markiza Chiaramonte
Skończywszy czytanie, Broniś połoŜył pismo na biurku, bojąc się dociekać celu
wezwania i egzaminu.
— No dobrze — powiedział nagle dyrektor chowając do teczki list markizy
Chiaramonte — pojedzie więc pan do słonecznej Italii.
-Ja?
— CzyŜ moŜemy odmówić spełnienia takiej prośby?
— Nie, naturalnie...
— Bibliotece Narodowej szczególnie zaleŜy na zapoznaniu się z księgozbiorem,
który moŜe okazać się kopalnią poloników. Ministerstwo poleciło załatwić tę
sprawę jak najszybciej.
— Rozumiem, panie dyrektorze, ale...
— Nie chce pan jechać?
— Ja... bardzo, jednakŜe...
— Boi się pan odpowiedzialności?
— Nie jestem specjalistą, więc...
— Jest pan poszukiwaczem skarbów. Raz się juŜ panu po-
9
szczęściło, być moŜe i teraz wyszpera pan dla nas coś cennego u tej starej
margrabiny.
— Starej?
— No, wydaje mi się... JeŜeli przed pierwszą wojną miała juŜ pięć lat... Więc
decyduje się pan?
— Bardzo dziękuję, panie dyrektorze, decyduję się.
* • *
Ponury człowiek otwierał drzwiczki granatowego fiata o staroświeckiej karoserii.
Przedpotopowy grat — zanotował w myśli Broniś, sadowiąc się wygodnie na tylnym
siedzeniu.
Ruch był niewielki. Na placu, oprócz paru taksówek, stał tylko duŜy autokar,
koło którego kręciło się kilku męŜczyzn w kombinezonach.
Ruszyli z kopyta. Stary fiat okazał się rumakiem pełnej krwi, a Broniś musiał
przyznać, Ŝe Włoch, choć ponury, potrafił zabłysnąć szoferskim talentem,
właściwym jego rodakom.
Z placu wąskimi handlowymi uliczkami wydostali się na szeroką aleję obrzeŜoną
willami, które latem tonęły pewnie w kwiatach i zieleni. Wkrótce domy zrzedły i
aleja niepostrzeŜenie przekształciła się w szosę.
— Daleko do Meldoli? — zaryzykował pytanie Broniś.
— Niedaleko. — Kierowca wyminął zręcznie cięŜarówkę i zwiększył szybkość.
Pędzili w milczeniu.
Po mniej więcej dwudziestominutowej jeździe wpadli w pierwsze domy miasteczka.
Trzeba było zwolnić tempo. Wkrótce wydostali się znowu na szosę, po drugiej
stronie Meldoli. Za miasteczkiem, na wzgórzu zaczerniały malownicze ruiny
zamczyska. Szofer gwałtownie skręcił w lewo. Jeszcze chwila i stanęli pod
wysokim murem.
10
Miasteczko pozostało w tyle. Na prawo był most, a dalej zamek na wzgórzu. Przed
sobą Broniś zobaczył cięŜką Ŝelazną bramę. Szofer wygramolił się z auta i
mrucząc pchnął furtkę. Po chwili brama otwarła się, skrzypiąc dawno nie
oliwionymi zawiasami.
Źle utrzymana topolowa aleja prowadziła w głąb dzikiego parku. Dom stał zwrócony
bokiem do jadących. Nie dom a pałac. Willa Attendola.
Dopiero teraz Broniś uświadomił sobie znaczenie tej nazwy. W epoce Renesansu czy
Baroku oznaczało to przecieŜ letnią rezydencję, pałacyk wypoczynkowy.
Przypomniał oglądane kiedyś zdjęcia wspaniałych willi medyceuszowskich pod
Florencją, a u nas choćby Wilanów króla Sobieskiego, włoska Villa Nuova...
Dom wydawał się wymarły, tylko w szybach pierwszego piętra odbijało się słońce,
złocąc marmur posągów w niszach między oknami, bielejących na szarym tle
kamienia.
Szofer wyszarpnął walizę Bronisia z dna wozu i mruknąwszy coś wniósł ją do
wielkiego, zimnego westybulu. Tu teŜ stały posągi na marmurowych postumentach, a
u wejścia na schody kamienny nagi Efeb trzymał wielką elektryczną pochodnię.
Broniś postępował za przewodnikiem, podziwiając wspaniałe płótna jakichś
nieznanych mistrzów oraz połyskujące tu i ówdzie na ścianach sztuki dawnej broni.
Gdy znaleźli się na piętrze, szofer pchnął pierwsze z brzegu drzwi po lewej
stronie korytarza.
— To pański pokój — mruknął jak zwykle lakonicznie i wycofał się, zamykając
drzwi.
Broniś został sam.
Pokój był wielki, właściwie pasowała raczej do niego nazwa komnaty. W
przeciwległej ścianie otwierały się dwa duŜe okna wpuszczone w głębokie framugi,
ukazujące grubość szarych murów. Wysoki sufit pokrywały freski — jakaś mitolo-
11
giczna scena, w której siedemnastowieczny artysta rozrzutnie szafował pulchną
nagością nimf i zielenią ogrodów. Wszystko w wianuszku owoców, liści i kwiatów
ze stiuku. Podłogę z pięknego marmuru o róŜowawym odcieniu tak wywoskowano, Ŝe
poruszanie się bez uprzedniego treningu mogło być równie niebezpieczne jak
chodzenie po lodowisku. Wielkie łoŜe przykryte ciemnoczerwonym baldachimem
prawie ginęło w ogromie tej komnaty, której ściany oliwkowego koloru przecinały
ozdoby ze stiuku. Na wprost łoŜa wisiał jeden tylko obraz — olbrzymie
„Wniebowzięcie" w szerokiej ramie, błyskającej zbrązowiałym złotem.
Broniś zapatrzył się w piękną twarz Madonny i dopiero po chwili ruszył na dalsze
oględziny. Pod obrazem stał stół pokryty starym gobelinem, przy nim fotel z
wysokim oparciem. Drugi taki sam fotel wysuwał się z przeciwległego kąta, w
pobliŜu ukrytych drzwi, rysujących się na gładkiej powierzchni ściany.
Zaciekawiony, pchnął malowane deski i nagle jednym skokiem przebył trzy stulecia:
z baroku znalazł się w pełni dwudziestego wieku. Utajone w ścianie drzwiczki
kryły najnowocześniejszą łazienkę, wyłoŜoną seledynowymi kafelkami. Inspekcję
zakończyło odkrycie drugich podobnych drzwiczek, za którymi mieściła się
przepaścista szafa na ubranie i bieliznę, zajmująca co najmniej połowę długości
pokoju. Nim zdąŜył odświeŜyć się po podróŜy, zapukano do drzwi. Ten sam ponury
szofer powiedział ze zwykłą opryskliwością:
— Obiad podany, proszę za mną.
Zeszli na parter. Szofer otworzył wysokie, białe drzwi i przepuścił Bronisia do
niewielkiej jadalni. Przy okrągłym stole było jedno tylko nakrycie. Z
przeciwległej strony weszła kobieta w białym fartuchu z tacą w ręku.
— To Agata, pokojowa — zaprezentował szofer i zostawił gościa pod opieką równie
ponurej Agaty, której mina bynajmniej nie zachęcała do rozmowy.
Broniś dostał kopiasty talerz spaghetti polanych pomido-
12
rowym sosem, które Agata suto przyprószyła tartym parme-zanem. Na drugie był
plaster pieczeni przybrany puree z kartofli, a potem kawałek droŜdŜowego ciasta
z kompotem. Agata nalała pół szklanki wina i otworzyła butelkę wody mineralnej.
Odezwała się dopiero, gdy obiad dobiegł końca, równie mrukliwie jak jej
poprzednik.
— Pani markiza oczekuje w Ŝółtym salonie. Zaprowadzę. Broniś pospiesznie
dokończył kompotu.
Minęli długą amfiladę wspaniałych niegdyś salonów w barokowej dekoracji, aŜ
nierzeczywistej w czystości stylu mimo zniszczeń czasu, i Broniś stanął wreszcie
przed panią Willi Attendola.
Markiza siedziała przy małym stoliczku z filiŜanką w ręku.
— Witam pana w moim domu — powiedziała dziwnie przyjemnie brzmiącym głosem. —
Napije się pan kawy? — i nie czekając odpowiedzi: — Agato, kawę dla pana.
Broniś przyjrzał się tymczasowej chlebodawczyni. Markiza była niemłoda, wiedział,
Ŝe po sześćdziesiątce, ale nie wyglądała na swoje lata. Wysoka, szczupła, o
[ Pobierz całość w formacie PDF ]