Pomarancze i daktyle (Tom 1 - Karawana zbojecka), eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Karol MayPomarańcze i daktyleKarawana zbójeckaRozdział I Dżezzar-bej, dusiciel ludziO Afryko!Witaj mi, kraino tajemnic! Mam na szlachetnym rumaku przejechać twoje nagie ipustestepy, na szybkim dromaderze twojš spiekła Hammadę, mam błšdzić pod twoimipalmami,patrzeć na twoje fatamorgany i zieleniejšce oazy, myleć o twej przeszłoci,ubolewać nadteraniejszociš i marzyć o twej przyszłoci.Witaj mi, kraino słonecznego żaru, tropikalnego tętna i fizycznejgigantycznoci! Nalodowatej północy odczuwałem twe ciepło, przysłuchiwałem się przedziwnymdwiękom twychbani i słyszałem szmer dalekich psalmów, wznoszonych ku niebu przez twšprzepotężnšprzyrodę. Tu morze gazeli zalewało równinę, hipopotam pasł się głęboko pod wodš,las łamał siępod stopami słonia i nosorożca, w bagnie przewalał się krokodyl, a podkolczastymi mimozamichrapał pišcy lew. Nogi moje były skrępowane, lecz dusza rwała się do ciebie.Tu huczałarusznica Boera, tu wistały włócznie Hotentotów i Kafrów, czarne postaci wiłysięw atletycznych zapasach, dwięczały łańcuchy, wyli niewolnicy, a ciężkoobjuczona karawanacišgnęła ku wschodowi, za okręt ku zachodowi. W samotnej wsi brzmiał ku niebuchórmuzykantów, z wysokiego minaretu muezzin wołał na modlitwę, u wrót pustynitrzeszczał suchopiasek, a przy dalekiej studni wielbłšdy zginały kolana, synowie pustynizwracali oczy kuwschodowi, a dżellab piewał nabożnie: Lubekka Aliah himeh tu jestem, o mójBoże!Witaj mi, kraino mej tęsknoty! Nareszcie widzę twoje wybrzeże, oddycham powodzištwejczystej atmosfery i piję słodki wiew twojej woni. Nie obce mi twoje języki, leczani jedno obliczenie umiecha się do mnie ani jedna ręka nie ujmuje mojej, tylko z zielonegowybrzeża pochylajšsię ku mnie pióropusze palm, a wzgórza promieniejš przychylnym blaskiem, wołajšcswehabakek bšd pozdrowiony, cudzoziemcze!Polowałem w Australii na emu i kangura, w Bengalii na tygrysa, a na preriachStanówZjednoczonych na szarego niedwiedzia i bizona. Tam na far west spotkałemczłowieka, którytak samo, jak ja, z czystej żšdzy przygód, zapuszczał się sam jeden w ponure ikrwawe ostępyobszarów indiańskich i był dla mnie przyjacielem we wszelkichniebezpieczeństwach. Sir Emerybył Anglikiem krystalicznej czystoci, dumnym, szlachetnym, zimnym, małomównym,odważnym aż do zuchwalstwa, przytomnym, silnym zapanikiem, zręcznymszermierzem,pewnym strzelcem, a przy tym człowiekiem gotowym do ofiar.Obok tych licznych zalet posiadał zacny sir Emery pewne właciwoci, którecharakteryzowały go od razu jako Anglika i mogły czasem odstraszyć obcego, mniejednak nieprzeszkadzały, przeciwnie, były często powodem niejednej skrytej, lecz niewinnejuciechy.Rozstalimy się swego czasu w Nowym Orleanie, jako najlepsi przyjaciele,przyrzekajšc sobienawzajem, że znowu się zobaczymy. Spotkanie miało dojć do skutku w Algierze.To, że wybralimy Algier, Afrykę nie stało się bez powodu. Mój zacny Bothwellbył taksamo, jak ja, obieżywiatem. Złaził wszystkie kšty na ziemi, lecz z Afrykizwiedził tylkoKapsztad na południu, a na północy Gharb, jak Arabowie nazywajš wybrzeże odMaroka doTripolisu. Oczywicie pragnšł poznać także wnętrze tej częci ziemi, Saharę iSudan, a potemchciał przez Darfor i Kordofan powrócić Nilem do cywilizacji. W Algierzemieszkał jegokrewny, u którego przebywał przez dłuższy czas, aby się nauczyć po arabsku. Byłto jego wuj zestrony matki, Francuz, szef domu handlowego, utrzymujšcego zyskowne stosunki zSudanem.Nazywał się Latreaumont i u niego włanie mielimy się spotkać.Co się mnie tyczy, to jeszcze za szkolnych czasów zajmowałem się ze szczególnymupodobaniem językiem arabskim, a potem starałem się niezbyt wielkie wyniki pracyw tymzakresie uzupełnić podczas pobytu w Egipcie. Przebywajšc razem na prerii,mielimy doskonałšokazję do dalszego ćwiczenia się w tym języku, dlatego odpłynšłem parowcemVulkan,należšcym do messagerie imperiale, z Marsylii z przekonaniem, że nie będzie mitrudnoporozumieć się z dziećmi Sahary w ich ojczystym języku.Afryka była dla nas, jak zresztš i dla wszystkich, krajem wielkich,nierozwišzanych zagadek,które mogły wzbudzić naszš ciekawoć, ale i narazić na wiele niebezpieczeństw.Szczególnieogarnšł nas niezwykły zapał na myl, że jak zabijalimy jaguara, szaregoniedwiedzia i bawołu,tak będziemy mogli spróbować naszych rusznic na czarnej panterze i lwie. EmeryBothwellsłuchał jakby z zazdrociš opowiadań o odważnym myliwym, Girardzie, którywsławił siępolowaniami na lwy, i postanowił także zdobyć kilka grzywiastych skór.Od czasu naszego rozstania upłynšł już cały rok, ale Emery Bothwell wiedział,kiedy mniejwięcej przyjadę, a ponieważ mógł łatwo przypucić, że przybędę na parowcufrancuskim, przetodoznałem pewnego rozczarowania, gdy, wysiadajšc z okrętu, nie dojrzałem go wpstrym tłumieludzi, czekajšcych na brzegu lub spieszšcych w łodziach na przyjęcie znajomych.Miasto Algier, położone na zachodniej stronie zatoki, cišgnšcej się w kształciepółksiężyca,zwrócone ku statkowi całym frontem, przedstawiało się oczom widza jakbyzaczarowane. Białajak kreda, pnšca się po zielonym zboczu gór, masa domów bez dachów i okienpatrzyła sztywnona przystań i wyglšdała niemal jak skała wapienna, olbrzymia grupa gipsowa lublodowiecw wietle słonecznym. Wysoko, na szczycie góry widniały baszty cesarskiejwarowni, a u jej stóprozcišgały się oprócz fortecy Mersa Edduben rozmaite obwarowania.Po wybrzeżu snuły się grupy postaci w białych burnusach, murzyni i murzynki wpstrychkostiumach, kobiety ubrane od stóp do głów w białe, wełniane szale, Maurowie iŻydziw strojach tureckich, mieszańcy wszystkich barw, panowie i panie w strojacheuropejskich, orazwojsko francuskie wszystkich stopni i rodzajów broni.Kazałem swoje rzeczy odnieć do hotelu de Paris, położonego przy ulicy Bab-el-Qued,a posiliwszy się tam wedle potrzeby, udałem się na ulicę Bab-Azoun, przy którejznajdowało sięmieszkanie Latreaumonta.Oddałem mojš kartę wizytowš, a w drzwiach ukazał się natychmiast sam szef.Bienvenu, Herwenu monseigneur, ale nie tu, nie tutaj! Proszę, chod pan zemnš, muszębowiem przedstawić pana mej pani i córce. Od dawna już czekalimy z bólem napana!To niespodziewane przyjęcie zaskoczyło mnie trochę. Czekano bowiem na mnie,nieznajomego, z bólem. Z jakiego powodu?Latreaumont, mały, bardzo ruchliwy człowiek wydostał się na szczyt szerokich,marmurowych schodów, zanim ja zdołałem przebyć połowę. Dom ten był niegdypałacembogatego muzułmanina, a połšczenie arabskiej architektury z francuskimurzšdzeniem wywierałoosobliwe wrażenie. Przez wspaniały salon zaprowadzono mnie do pokoju rodzinnego.Towyróżnienie miało zapewne zwišzek z bólem, z jakim na mnie czekano.Madame, w sukni z czarnego jedwabiu, skrojonej po europejsku, siedziała nataborecie,przerzucajšc jaki romans. Mademoiselle leżała na aksamitnej otomanie w wygodnymi malowniczym orientalnym ubraniu. Szerokie, jedwabne jej spodnie sięgały odpasa aż dokostek, a bosa noga tkwiła w niebieskim pantoflu, haftowanym złotem. Delikatnewstawkikoronkowe, przetykane złotem, okrywały jej szyję i piersi. Ciemne włosy, zwplecionymi w niesznurami pereł, obwišzane były niebieskim i różowym fularem.Obie panie wstały na nasz widok, prawie nie mogšc ukryć swego zdziwienia zpowodutowarzyskiego faux pas, popełnionego przez pana domu, który wpucił obcego dotego pokoju,nie oznajmiwszy go uprzednio. Zaledwie jednak usłyszały moje nazwisko,zdziwienie ustšpiłomiejsca nieukrywanej radoci.Madame podbiegła ku mnie i ujęła mnie za rękę.Co za szczęcie, monseigneur, że pan nareszcie przybywa! Tęsknota nasza zapanem niemiała granic, ale teraz odzyskamy z pewnociš spokój, ponieważ pan pospieszy zanaszymdzielnym Bothwellem i pomoże mu odszukać Renalda!Zapewne, madame, że uczynię to, skoro pani sobie tego życzy, proszę tylkopowiedzieć,kto to jest ten Renald i jaki zwišzek zachodzi między nim a Emerym, któregospodziewałem siętutaj zastać!Pan rzeczywicie nic jeszcze nie wie? Mon dieu, całe miasto mówi już o tym oddawna!Ależ, Blanko wtršcił Latreaumont zważ na to, że monseigneur przybywawłaniez przystani!Vraiment, to prawda! Pan nie może jeszcze nic wiedzieć! Proszę natychmiastusišć!Clairon, powitaj naszego gocia!Młoda osoba skłoniła się z uprzejmociš, pełnš niemal szacunku, a matkazaprowadziła mniedo krzesła. Przyjęcie było tajemnicze, z niecierpliwociš więc oczekiwałem nato, co dalejnastšpi.Zastaje nas pan w położeniu zaczšł Latreaumont które nakazuje nam odstšpićodzwykłych form. Emery opowiadał nam o panu bardzo, bardzo wiele, a to wobec jegozamkniętego usposobienia skłania nas do zupełnego zaufania wobec pana.Tak, do zupełnego i niewzruszonego zaufania, monseigneur potwierdziłamadame,używajšc z uprzejmoci wyrazu: monseigneur, zamiast monsieur. Pan odważył sięjużdotychczas na tyle niebezpiecznych przedsięwzięć z naszym neveu, że spełnienienaszej probynie odstraszy pana z pewnociš.miać mi się niemal chciało na myl o tym, jak prędko ci mili ludzie zaczęli mnšrozporzšdzać. Nie wiedziałem wprawdzie, o co idzie, lecz przysługa, której sięode mniedomagali, musiała być połšczona z jakim niebezpieczeństwem dla mnie.Mesdames i monseigneur, z całš ochotš i gotowociš oddaję się na wasze usługiwewszystkim, czego sobie życzycie! odpowiedziałem.Eh bien! Po tym, co usłyszelimy o panu, nie moglimy się nicz...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]