Poklad smierci, eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Barbara ParkerPokład mierci(Suspicion of Malice)Przekład Agnieszka Jacewicz1.Obudził jš pies. Wycie. Rozpaczliwy skowyt przechodzšcy w szczekanie. Potem nic. Znowuodpłynęła w sen, wsłuchujšc się w cichy szum klimatyzatora. Deszcz bębnił w dach. Przez oknowpadało do rodka blade wiatło. Znowu rozległo się szczekanie.Diana pomylała, że Jack mógłby wstać i sprawdzić, co się dzieje. W końcu, do cholery,Buddy był jego psem. Przypomniała sobie, że Jack urzšdził poprzedniego wieczoru imprezęi kiedy o północy wróciła do domu, był już pijany. Dopiero o trzeciej nad ranem muzykai miechy ucichły.Hau-hau-hau. Hau-hau. Łuuuuuu...cišgnęła poduszkę z głowy i mrużšc oczy, spojrzała na budzik. Szósta czterdzieci pięć.Wspaniale.Ubrana w kraciaste szorty i koszulkę wyszła na werandę. Na dziedzińcu nic się nie działo. Zeswego miejsca widziała tylko stopnie prowadzšce na osłoniętš werandę domu Jacka. Poprzeciwnej stronie, za niskim murkiem, Zatoka Biskajska lniła przyćmionym blaskiem starejmonety.Nigdzie nie było widać psa.Głupie bydlę.Przez ogród biegła brukowana cieżka, znikajšca pod cedrowš pergolš. Prowadziła kugęstwinie drzew palmowych. Stamtšd dochodziło szczekanie. Hau-hau. Hau.Buddy! Chod tutaj!Co on tam robi? Wyobraziła sobie wielkie ropuchy, olizłe stwory o trujšcej skórze. Buddypotrafił zjeć wszystko. Zbiegła po stopniach, szybko przeszła przez ogród i przemknęła podpergolš. Wieloletnie pnšcza chroniły przed deszczem i przepuszczały niewiele wiatła. Opadłelicie przyklejały się do bosych stóp. W głębi ogrodu zbudowano fontannę. Diana słyszała jejplusk. Za zakrętem cieżka kończyła się przy stojšcych półkolem, tekowych ławkach, klombachi wiszšcych koszach orchidei.Czarny labrador Jacka stał dokładnie porodku alei. Odwrócił głowę, spojrzał na niši zamachał ogonem. Podeszła bliżej. Dostrzegła co tuż obok psa. Nisko zawieszone, przesłoniętechmurami słońce ledwo tu docierało, rozpraszajšc cień, a to cokolwiek to było leżało dopołowy ukryte w zarolach. Powoli wyławiała z półmroku szczegóły. Nogi mężczyzny w lunychspodniach. Stopy skierowane ku górze. Ramię.Pies, szczekajšc, podszedł do niej. Diana potknęła się, złapała równowagę i popędziłaz powrotem cieżkš pod pergolš, przez mokry trawnik do domu Jacka, po schodach w górę.Zwišzane włosy rozsypały się i przesłoniły jej oczy. Buddy tańczył wokół niej. Gwałtownieotworzyła siatkowe drzwi, zostawiajšc psa przed domem.Zapasowy klucz leżał schowany w muszli. Wyjęła go drżšcymi palcami i wsunęła w zamek.Tylne drzwi prowadziły do kuchni.Jack! Jack!Przebiegła przez korytarz, poliznęła się na zakręcie. Lampa w kształcie kuli przymocowanejdo nagiej figury z bršzu roztaczała blade wiatło.Jack! Jej stopy zadudniły po schodach. Jack, wstawaj!Drzwi sypialni otworzyły się gwałtownie i stanšł w nich Jack ubrany w stare spodenki.Przecież nie pię! Wstałem! Co się na Boga stało?Wcišgnšł wypłowiałš, zielonš koszulkę i obcišgnšł jš na brzuchu. Miał zapuchnięte oczy.Wielkie wšsy koloru piasku z jednej strony zakręciły się w górę, z drugiej w dół.Obok fontanny leży jaki mężczyzna. Na cieżce... o Boże, Jack... on nie żyje! Usłyszałamszczekanie Buddyego. Poszłam zobaczyć... Diana przytrzymała się ramienia Jacka a tamleżał na ziemi człowiek. Chyba nie żyje.Jak to nie żyje?No, nie oddycha! Nie rusza się.Może pi.Nie! Buddy szczeka od dłuższego czasu.Kto to?Nie wiem! Bałam się zobaczyć!Uspokój się. Jack potarł dłońmi twarz. Co za brak kultury. Akurat w moim ogrodzie.Pewnie zasnšł. Zaczekaj na mnie na dole. Włożę tylko jakie buty.Mam zadzwonić na policję?Nie. Jeli chcesz mi jako pomóc, moja mała, zrób kawę.Drzwi się zamknęły. Diana usłyszała głos kobiety, potem ciche pomruki Jacka. Kilka sekundpóniej wyszedł z sypialni w starych, skórzanych butach. Drzwi zamknęły się, ale nie doćszybko, aby Diana nie zauważyła potarganych rudych włosów i przecieradła, przesłaniajšcegoczyje piersi.Jack posłał jej surowe spojrzenie z pretensjš, że jeszcze nie zeszła na dół.To była Nikki wyszeptała, gdy byli w połowie schodów.Cii. Nic nie widziała, dziecino. Lekko pchnšł jš do przodu.Wyjrzał przez kuchenne okno tak, jakby bujna rolinnoć mogła się rozstšpić i odsłonić to,co kryła. Jednš dłoniš przytrzymał zasłonę, a drugš podkręcił końce wielkich wšsów by nadać imspiczasty kształt.Miałem nadzieję, że takš deszczowš niedzielę będę mógł spędzić w domu, na luzie. Terazchyba nie ma na to szans. Opucił zasłonę. Jeli moja znajoma zejdzie na dół, niech tuzaczeka. Muszę się rozejrzeć.A kawa?Pewnie. Zrób kawę, choć, prawdę mówišc, nie potrzebuję jej po takim szoku.Jack pchnięciem otworzył tylne drzwi. Pies wstał z wycieraczki i machajšc ogonem,przewrócił butelkę po piwie. Wiele innych zamiecało werandę. Wszędzie stały pełnepopielniczki. Trup? Raczej pijany na umór. Zdarzało się, że gocie zostawali w ogrodzie,odsypiali nocne libacje, ale nie o tej porze roku, kiedy komary wpijajš się w każdy skrawekodsłoniętej skóry, a wilgotnoć powietrza jest tak męczšca, że człowiek poci się, gdy oddycha.Mżawka zmieniła się w deszcz. Jack przez materiał kieszeni dotknšł krótkiej trzydziestkiósemki. Okolica w zasadzie była bezpieczna. Nie spodziewał się zobaczyć nikogo obcegoprzytomnego czy nie ale nigdy nie wiadomo. Buddy biegł tuż obok niego.Główna aleja, brukowana kamieniami, prowadziła od domu ku niskiemu murkowi nadmorzem i hangarowi, w którym Jack trzymał łód rybackš. cieżka skręcała w lewo w stronędomu Diany. Inna wiła się wród oryginalnych odmian kwiatów i palm, wiodšc ku grocie,zwariowanemu dziełu kuzynki Jacka, Maggie. Ułożyła okruchy z rafy koralowej w stosi ozdobiła je kiczowatymi pamištkami z Florydy. Wykonanš z bršzu figurę krowy morskiejustawiła na ogonie. Z hipopotamiego pyska zwierzęcia woda tryskała do oczka, w którym grubykarp pływał wród purpurowych bagiennych lilii.Przechodzšc pod pergolš, Jack słyszał plusk wody, zagłuszajšcy szum deszczu. Od czasu doczasu krople padały na kamienny bruk pod listowiem. Jack starł z twarzy pajęczynę i w tej samejchwili zobaczył nogi mężczyzny. Białe, płócienne buty żeglarskie ze skórzanymi sznurówkami.Spodnie koloru khaki pobrudzone ziemiš i kawałkami zgniłych lici. Resztę zasłaniała kępafilodendronów.Hej! Jack już wiedział, ale mimo to zawołał: Hej, obud się! Krople wody padałyz pergoli na licie krzewów, które poruszały się lekko, jakby drżały ze strachu. Buddyzaskowyczał. Jack wskazał dom.Do domu! Pies odwrócił się, machajšc ogonem.Jack podszedł bliżej filodendronów. Co głono zachrzęciło pod jego butem skorupalimaka pękła niczym maleńka, bršzowa filiżanka z porcelany. Lnišce lady przecinałyzygzakiem cieżkę w wielu miejscach. Jack stanšł przy udach leżšcego i powoli zajrzał przezogromne licie krzewu. Złapał krawęd jednego z nich i odsunšł na bok. Zobaczył drugie ramięumięnione, pokryte blond włosami i zakrwawionš dłoń. Zmiażdżone koci nadgarstkaprzewitywały purpurš przez skórę.Bezwiednie przeniósł wzrok wyżej. Szybko ogarnšł szczegóły łšczšce się w potworny obraz.Tułów w białej koszuli naznaczonej małymi, czerwonymi dziurami. Wszędzie mnóstwo krwi.Nie na koszuli. Na twarzy. Jej lewa połowa tonęła w czerwieni, której strumyki spłynęły do uchai zmatowiły włosy mężczyzny. Jedno niebieskie oko patrzyło w górę. Z drugiego została tylkoczarno połyskujšca miazga. Jack miał wrażenie, że twarz leżšcego się rusza. Potem dostrzegłmrówki. Zastępy mrówek.O Chryste jęknšł, puszczajšc lić, który się zakołysał i wrócił na miejsce. Pochylony,z dłońmi opartymi o kolana, zaczekał, aż ustšpiš mdłoci i dopiero potem się wyprostował.Buddy, chod! zawołał łamišcym się głosem.Idšc powoli w deszczu, próbował zebrać myli. Woda skapywała mu z brwi i podbródka.Koszulka przykleiła się do pleców. Diana stała na werandzie. Szeroko otworzyła siatkowe drzwii ledziła go wzrokiem.Nie żyje, prawda? wyszeptała.Jack wszedł do domu. Potrzšsnšł głowš, gdy spytała, kto to jest. Wytarł twarz i szyję cierkšdo naczyń. Kuchnię wypełniał aromat kawy, ale teraz nie miał na niš ochoty.Nikki siedziała przy stole, wpatrujšc się w niego wielkimi, zielonymi oczami. Jackw zamyleniu pogładził wšsy i rozejrzał się po kuchni.Jack? Kto to jest? spytała znowu Diana.Skinšł na Nikki.Chod ze mnš na sekundę do gabinetu. Diano, bardzo cię proszę, posprzštaj werandę,dobrze? Nigdzie sama nie chod, za chwilę wrócę.Poprowadził Nikki korytarzem. Stary, orientalny, wystrzępiony dywan tłumił ich kroki.W domu było za chłodno. Zanim Nikki, chichoczšc, wliznęła się do jego łóżka, nastawiłklimatyzację na prawie dwadziecia stopni. W gabinecie szarawe wiatło sšczyło się przezdrewniane żaluzje.Co się dzieje Jack? Powiedz co. Co się tam stało? Kto nie żyje? Błyszczšce, różowewargi rozchyliły się.Mocno zacisnšł dłonie na jej ramionach.Musisz zachować spokój. Dasz radę? Nikki skinęła głowš. To Roger. Kto go zastrzelił.Popatrzyła na niego, mrugajšc powiekami.Roger? Roger... nie żyje? Opadła na kanapę. O Boże!Usiadł przy niej.Kochanie. Wszystko się poplštało.2.Deszcz syczał pod oponami. Wycieraczki na przedniej szybie kiwały się miarowo. Przezchwilę mżawka, zaraz potem ulewa. Poszarpane chmury toczyły się po niebie. To się musiałowkrótce skończ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]