Pogrzeb wrobla, eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Krystyna Gucewiczpogrzeb wróbla.-ar^Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SAProjekt graficzny: Ewa Stiasny Korekta: Anna ZałuskaFotografie pochodzą z archiwum rodzinnegoSpecjalne podziękowania dla Hanny Krall i Jana K. Podgórskiego© by Krystyna Gucewicz-Przybora© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2006ISBN 83-7319-891-1Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2006Zamiast wstępuNaprawdę nie wiem, kiedy ostatecznie zrozumiałam, że nigdy nie dorosnę, że proces dojrzewania to zjawisko nieskończone, wieczne jak czas, przekraczające ramy jednego losu, pokolenia czy rodu. Że właśnie w tym tkwi tajemnica życia, rozpisanego na role i głosy, lata przyszłe, teraźniejsze i przeszłe, które trzeba oczyszczać czułą miotełką z pyłu obojętności. Zawsze czułam się kimś, do kogo duchy przodków mają łatwiejszy dostęp niż schizofreniczna rzeczywistość, strażniczką pamięci, mgieł, chmur, tylko czasami tropiącą sens w bezsensie i ślady harmonii chaosu. To przenikanie światła i mroku zmierzało zawsze ku jednemu: poszukiwaniu najistotniejszych wartości - wiary, nadziei, miłości, prawdy, mądrości i przebaczenia.Czy można iść po promieniu słońca, jak po linie? Oczywiście, jeśli się bardzo chce zobaczyć cień po drugiej stronie. Osadzona w niewoli wspomnień, nie mogłam dłużej zwlekać. Stało się oczywiste, że muszę pozbierać kartki z podróży po życiu, pozszywać dni,zapomniane słowa, przywołać zapach snów, obraz prowincjonalnego miasteczka, które wypluło mnie na wysokości do zagrania tylu wspaniałych ról, a którego nie chciałam i nie mogłam porzucić. Nie potrafiłam opuścić naszego podwórka, które jest światem, zapomnieć powiatowych pejzaży z akacją w tle, z rozstajami życia i biletem na podróż w nieznane.Ta historia, a właściwie kilogramy złowionych tu historii, ma poetykę opowieści szkatułkowej, żywi się dygresją, emocjami, nie pilnuje zasad logiki ani porządku lat, chociaż odnotowuje tylko prawdziwe miejsca, prawdziwych ludzi i rzeczywiste zdarzenia.A tak na ucho, chodziło po prostu o to, żeby zdążyć przed Alzheimerem. Przyznacie, że to jest jakiś argument...yn Jwvl«— TU LMTi <,mojemu ukochanemu synowiArturowi, z którym- żałuję -nie rozmawiałam zbyt często o tym,co najważniejszeІWszystko zaczęło się dokładnie wtedy, kiedy myszy zjadły anioła, a sowa złamała lewe skrzydło, wciskając się przez komin nie wiadomo po co, jakby w lesie nie miała już co robić. W końcu nie była to pierwsza sowa, która sobie upatrzyła nasz dom na cmentarzysko albo na inne życie, tak czy inaczej wpakowywały się tutaj z dziką namiętnością, stwarzając chaos nie do opisania i przynosząc podskórne lęki. Nietrudno sobie wyobrazić, jak wyglądało kłębowisko firanek, serwet, poduszek, suszonych anemonów - wszystko poświęcone sadzą. A do tego jeszcze te wstrętne myszy, bezczelne, wścibskie, wszechobecne - akurat dzisiaj zeżarły pucołowatego chłopca wynajętego przez Pana Boga do pilnowania mojego życia, jakie by ono nie było.Ciekawe, pomyślałam. W końcu, jakby to dziwnie nie wyglądało, jest najprawdziwszą prawdą, splotem oczywistych faktów, czekających na swojego ewangelistę, a każdy, kto ma chwilę czasu, dojdzie w końcu do wniosku, że całe życie jest modlitwą.9%ff%Tego lata modliłam się nieustająco do pewnego banalnego neurochirurga i gdybym wiedziała wcześniej, że można po prostu splunąć trzy razy przez lewe ramię i mieć to z głowy, moje życie z pewnością potoczyłoby się inaczej, co najmniej jak piłka po murawie Manchester United. Ale nie wiedziałam. Dopiero niedawno usłużna przyjaciółka powiedziała: - No co ty, jesteś taka głupia. Trudno przyjmować nowe rady, kiedy jest się zdecydowanie po czterdziestce i nie ma ochoty zajmować zmarszczkami, cellulitem i zepsutym materacem w łóżku wodnym, ale akurat trzy razy przez lewe ramię okazało się zbawienne. Neurochirurg, odstawiony na półkę, zrobił dużo miejsca. Tuż przed zachodem słońca cisza przemówiła. To był dokładnie ten niemy dwuwiersz, jakiego w niemowlęctwie zdołałam się wykuć ze wstrętem i na odczepnego:- Pierre se leve, Pierre se lave, Pierre se leve, Pierre se lave - wrzeszczała Marysia, jakby była mną, a ja przedrzeźniałam moją nauczycielkę, drąc się wniebogłosy, co natychmiast sprowadzało do pokoju stołowego całą rodzinę i gosposię. Tata otwierał z trzaskiem drzwi gabinetu, podejrzewając słusznie nowe wybryki swojej późnej, piekielnej córeczki, i płynął, malowniczo powiewając połami białego lekarskiego fartucha, żeby zjawić się z miną wyroczni. Mama, oderwana od pacjenta z ciałem obcym w oku i od marzeń o balu w Orłowie, niepokoiła się nie na żarty, czy stan zdrowia Marysi aby znowu się nie pogorszył i nie trzeba będzie, jeszcze w tym miesiącu, posyłać po leki do Londynu. Gosposia, jak wszystkie nasze pomoce domowe, udawała, że niczego nie rozumie, w końcu panienki odrabiały lekcję francuskiego.12- Nie da się pracować w tym domu - grzmiał Tata - stale te ekscesy! O trzeciej mam wizytę u hrabiny Łubieńskiej, mecenas Ekiel zachorował, popatrz, tam siedzi twój kolega ze spuchniętym kolanem, a ja muszę się zajmować nie wiadomo czym. Powinnaś znać francuski, twoje siostry mówią kilkoma językami i w każdym mają coś do powiedzenia. Jak sobie wyobrażasz życie bez francuskiego, to tak, jakbym ja nie znał łaciny, greki, niemieckiego, rosyjskiego i tak dalej, i tak dalej.Dalej był francuski oczywiście, litewski, łotewski, jidysz, cały ten melanż z życia w podróży po Kresach w poszukiwaniu szczęścia i z rygoru carskich szkół, do których Tata uczęszczał - tak wówczas mówiono.Incydent z Ріегге'ет, który wstaje i myje się po francusku, nie trwał długo, o dziwo, to parlanie znudziło się także Marysi, której prawdziwą pasją było robienie na drutach, szydełkowanie, a nawet malowanie, mimo że przed rokiem definitywnie zrezygnowała z Akademii Sztuk Pięknych. Precz z francuskim - moje pierwsze zwycięstwo nad dorosłym przeciwnikiem! O wiele bardziej podobały mi się lekcje anatomii i trzeba by było Zygmunta Freuda, żeby rzecz całą z zabawy i pasji przerobić w magiel podświadomości. Na szczęście o Freudzie jeszcze się nie mówiło do czteroletniego urwisa, czyli do mnie, osoby absolutnie niepasującej do pejzażu szacownego domu z tradycjami.Kochałam kościotrupka. Stał za drzwiami w pokoju dziewczynek, tuż koło pianina, wyczyszczony, pospinany13drutami i zupełnie nie kojarzył się nam z memento mori, tylko z egzaminem Marysi na którymś tam roku Akademii Medycznej, bo wiadomo było, że Marysia musi zostać lekarzem jak każdy w tej rodzinie, no, chyba że farmacja, jak u ciotki Loni, ale ciotka nigdy nie grzeszyła rozumem. Dziewczynki, czyli moje dwie starsze siostry, spały z kościotrupkiem i tylko ja byłam pozbawiona przyjemności słuchania, jak trzeszczą mu żebra, kiedy zrobi się przeciąg. Nie macie pojęcia, co za frajda.Bo kościotrupek nie był jakąś tam plastikową bzdurą, był byłym człowiekiem, szkieletem jakiegoś nieszczęśnika, który teraz nie mógł trafić do nieba ani nawet do piekła, bo musiał pracować jako model do nauki niezdecydowanej na nic studentki. Ossa cranii, ossa fa-ciei, manus, ramus, mandibula, columna vertebralis, scapula, clavicula, proximalis i distalis. Wierszyków układałyśmy mnóstwo, co się przydawało w podwórkowym życiu towarzyskim. Kiedy chciałam pogrążyć rówieśników, recytowałam tę łacińską czarną magię i nie było mocnych. Nazwy najdrobniejszych kosteczek, a komplet to 206, solidarnie wkuwałyśmy razem, nie spuszczając wzroku z kościotrupka, proszę bardzo, pamiętam do dziś: kości czaszki, kości twarzy, ręka, gałąź żuchwy, żuchwa, kręgosłup, łopatka, obojczyk, dwa paliczki kciuka. Czasami dorzucałyśmy nagle dodatkowy rym: os hamatum, os lunatum, czyli haczykowatą i księżycową z nadgarstka. Najbardziej arystokratyczny przedmiot medycznego pożądania pozostawał poza zasięgiem żartów, ponieważ tego nie dało się wymówić w rytmie katarynki: articulatio temporomandibularis,14jakiś głupi staw. To dlatego wiem, co mnie pobolewa, kiedy dostaję w kość.Najwięcej radości mieliśmy wszyscy, kiedy w zasięgu wpływów kościotrupka pojawiał się ktoś niezorientowany, na przykład piąty do brydża, bo w naszym domu namiętnie grało się w brydża, albo jakieś dziecko z sąsiedniego podwórka, co kończyło się zazwyczaj oczekiwanym przez wszystkich zakazem wypuszczania przerażonego bachora do państwa doktorostwa.- Kości zostały rzucone - popisywała się w takich razach babcia Frania i wyciągała z rękawa swoją ulubioną opowiastkę o dalekim kuzynie, który tak zamarzł na Syberii, że udało się go oddzielić od kości i w ramach repatriacji szkielet przywieźć do Polski. Zaśmiewaliśmy się wtedy wszyscy, babci było wolno zdobyć się na tęfabułę, w końcu przesiedziała na Sybirze sześć lat i przywiozła całą rodzinę z powrotem.Oczywiście do naszego domu, bo gdzież by. Wszystko się tu nakładało, multiplikowało - ludzie, stulecia, sprawy i charaktery, trudno się było połapać, kim się zostanie, skoro jest się jedyną małą dziewczynką w tym towarzystwie, uważającym się za absolutnie normalne. Jedno wiedziałam od zawsze: będę pianistką. Kto wie, czy nie maczał w tym palców kościotrupek, którego za każdym razem trzeba było przesunąć, żeby otworzyć klapę złotobrązowego pianina marki Kerntopf i Syn i na pewno cieszył się, że może potańczyć na deskach pilnie froterowanych co rano na wysoki połysk.Któregoś popołudnia Tata powiedział, zaciągając jak zwykle śpiewnie:- Robaczku, chodź, zagramy coś razem w dur albo w moll.Rany, jaki mol. Mama by nas udusiła, gdyby jakiekolwiek robactwo zagnieździło się w pokoju, a co dopiero w pianinie. Chociaż, tam jest tyle filcowych młoteczków, jest co jeść. Kościotrup odjechał pod ścianę, flanelowa ściereczka z klawiszy pofrunęła na podłogę i Tata delikatnie oparł swoje muzykalne palce na klawiaturze z kości słoniowej - przynajmniej taki miała kolor, jak porcelanowe zęby pana Klemensa z przeciwka, mecenasa od dobrych rad i dobrych nowin.- Uważaj, skup się chociaż na chwilę, jeśli powtórzysz to, co teraz zagram, będ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]