Podróżniczka - Gabaldon Diana, E-booki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Diana GabaldonPODRÓŻNICZKA(Voyager)Tłumaczyły: Justyna Kotlicka, Ewa Pankiewicz,Agata Puciłowska, Małgorzata TougriMoim dzieciom:Laurze Juliet,Samuelowi Gordonowii Jennifer Rose,którym ta ksišżka zawdzięcza duszę, serce i kształtPROLOGKiedy byłam mała, nie bawiło mnie włażenie w kałuże. Nie bałam sięutopionych robaków ani zamoczenia skarpet; ogólnie rzecz bioršc, należałam dodzieci wiecznie upapranych, których radoci życia nie mšcił żaden brud.Przyczynš niechęci do chlapania się w kałużach było niezbite przekonanie, żepod idealnie gładkš taflš kryje się co więcej niż tylko woda. więcie wierzyłam, żekażda kałuża wiedzie do tajemniczej, niezgłębionej przestrzeni. Gdyobserwowałam drobniutkie zmarszczki na wodzie, wywołane moim zbliżeniemsię, wyobrażałam sobie kałużę jako co niewiarygodnie głębokiego. Mylałam,żew bezdennej otchłani cichych głębin kryje się potwór, którego zwinięte, okrytebłyszczšcš łuskš, ogromne cielsko i ostre zęby stanowiš nie lada zagrożenie.Kiedy jednak widziałam odbicie własnej okršgłej, okolonej lokami twarzy, natle błękitnej kopuły, przychodziło mi do głowy, że kałuża jest wejciem do jakiegoinnego nieba. Jeden nieopatrzny krok, a wpadłabym tam i leciała coraz daleji dalej w niebieskiej przestrzeni.Tylko w jednej sytuacji odważałam się postawić nogę w kałuży o zmierzchu,gdy na niebie pojawiały się pierwsze gwiazdy. Bez żadnych obaw mogłam wejćdo wody usianej wiatełkami, bo gdybym wpadła w jakš nieznanš przestrzeń,zawsze istniała szansa, że po drodze przytrzymam się gwiazd, a to nie byle jakagwarancja bezpieczeństwa.Jeszcze dzisiaj, po latach, gdy trafiam na kałużę, w mylach przed nišprzystaję chociaż nogi nie zwalniajš tempa po czym przypieszam kroku, abyczym prędzej uciec od echa dawnych wspomnień.No, bo gdybym tak wpadła...BITWA I DŁUG WDZIĘCZNOCI1Uczta krukówWielu wodzów górskich klanów poszło w bój,wielu wspaniałych mężczyzn zginęło.Drogo okupili swojš mierć, stajšc w obronieprawa i królów Szkocji.Czy już nigdy nie wrócisz?16 kwietnia 1746 rokuNie żył. W nosie czuł jednak bolesne pulsowanie. Uznał to za bardzo dziwne.Ufał w wyrozumiałoć i łaskę Stwórcy, ale w duszy kołatały mu resztkipierwotnego poczucia winy, które sprawia, że w każdym człowieku tkwi obawaprzed trafieniem do piekła. Bioršc jednak pod uwagę dotychczasowš wiedzęo siedzibie dusz potępionych, ani rusz nie mógł uwierzyć, że męki piekielne,przeznaczone dla nieszczęsnych mieszkańców otchłani, ograniczajš się do bólunosa.Z drugiej strony był przekonany, że nie trafił też do nieba. Z kilku przyczyn.Po pierwsze, zupełnie na to nie zasługiwał. Po drugie, nic na to nie wskazywało.A po trzecie, złamany nos nie mógł być nagrodš dla błogosławionych ani karš dlapotępionych.Zawsze wyobrażał sobie czyciec jako miejsce bezbarwne, ale teraz uznał, iżczerwonawa powiata, kryjšca wszystko wokół, jest odpowiednia na czyćcowšaurę. Bardzo powoli umysł mu się przejaniał i wracała zdolnoć logicznegorozumowania. Kto, pomylał z irytacjš, powinien tu przyjć i powiedzieć, jakizapadł wyrok, jak długo przyjdzie mu cierpieć czyćcowe męki, zanim stanie sięgodny Królestwa Niebieskiego. Sam nie był do końca pewien, czy oczekujeprzybycia demona, czy anioła. Nie miał pojęcia, jakie wymagania stawia siępracownikom czyćca; w szkole nauczyciele i księża pomijali ten temat.Zaczšł robić przeglšd całego ciała i zastanawiać się, co jeszcze przyjdzie muwycierpieć. Zobaczył liczne drobne skaleczenia, nieco głębsze rany oraz mnóstwosiniaków. Znów złamał czwarty palec prawej ręki trudno go było osłonić, bosterczał sztywny i zmarznięty. Wszystkie obrażenia nie wyglšdały jednak na zbytpoważne. Co jeszcze?Claire. To imię przeszyło mu serce, a wywołany ból był trudniejszy dozniesienia niż wszystkie dotychczasowe cielesne cierpienia.Nie wštpił, że gdyby istniał jeszcze w realnym wiecie, dwięk tego imieniapodwoiłby męki. Wiedział, że tak będzie, gdy odsyłał jš do kamiennego kręgu.Jeżeli cierpienia duchowe sš w czyćcu podstawš, to dla niego wyznaczono karęw postaci przeżywania bólu rozstania. To wystarczyło, jego zdaniem, doodkupienia wszelkich grzechów, łšcznie z morderstwem i zdradš.Nie miał pojęcia, czy w czyćcu wolno się modlić. Postanowił spróbować.Panie, spraw, aby ona była bezpieczna. Ona i dziecko. Był pewien, że Claire dasobie radę i dojdzie do samego kręgu; była w cišży zaledwie od dwóch miesięcy,nadal poruszała się lekko i szybko jak błyskawica. Poza tym to najbardziej upartai stanowcza kobieta, jakš w życiu spotkał. Czy zdoła jednak przebyć niebezpiecznšdrogę do miejsca, z którego wyszła? Przemknšć się przez tajemnicze obszaryoddzielajšce przyszłoć od teraniejszoci, bezsilna wród skał? On nigdy niepozna odpowiedzi, ale na samš myl o tym zapomniał nawet o swym bolšcymnosie.Podjšł przerwanš na chwilę inwentaryzację cielesnych niedomagań.Ogromnie przygnębiło go odkrycie, że najwyraniej brakuje mu lewej nogi.Wszelkie odczucia kończyły się kłujšcym mrowieniem w biodrze, dalej nie byłonic. Przypuszczalnie odzyska kończynę, kiedy nadejdzie właciwa pora; możewtedy, gdy już wreszcie dostanie się do nieba, a przynajmniej w Dniu SšduOstatecznego. W końcu jego szwagier, Ian, zupełnie niele radził sobiez drewnianym kikutem, którym zastšpił utraconš nogę.Jego próżnoć została jednak urażona. No tak, rzeczywicie; taka kara musiałamieć na celu wyleczenie go z tego grzechu. Zacisnšł zęby. Postanowiłzaakceptować wszystko mężnie i z takš pokorš, na jakš tylko będzie mógł sięzdobyć. Nie zdołał jednak powstrzymać badajšcej dłoni (czy tego, co mu za dłońsłużyło) i sięgnšł w dół, by się przekonać, w którym dokładnie miejscu kończy sięnoga.Trafił na co twardego, palce zaplštały się w mokre, zmierzwione włosy.Usiadł gwałtownie i z wysiłkiem rozkruszył warstwę zaschniętej krwi zlepiajšcejmu powieki. James Fraser przypomniał sobie wszystko i głono jęknšł. Takbardzo się mylił. Naprawdę był w piekle. Tyle tylko, że niestety wcale nie umarł.Na nim leżały w poprzek zwłoki jakiego mężczyzny. Pod ich ciężarem jegonoga całkowicie zdrętwiała, dlatego jej nie czuł. Głowa zmarłego, ciężka niczymkula armatnia, zwrócona twarzš w dół, wciskała mu się w brzuch. Wilgotne,splštane włosy tworzyły ciemnš plamę na jego mokrej koszuli. Fraser wstrzšsnšłsię w nagłej panice; głowa zsunęła się na kolana i przekręciła na bok, spoza osłonyloków na wpół otwarte, niewidzšce oczy patrzyły w niebo.Jack Randall. Elegancki, czerwony mundur kapitana tak pociemniał odwilgoci, że wydawał się niemal czarny. Jamie niezdarnie usiłował zepchnšćz siebie trupa. Ze zdumieniem szybko się przekonał, jak bardzo brak mu sił. Jegoręka zsunęła się po plecach zabitego, druga ugięła się znienacka, gdy spróbowałsię podeprzeć. Znowu leżał płasko na wznak. W górze wirowało szare niebo. Padałnieg z deszczem. Z każdym oddechem głowa Jacka Randalla nieprzyzwoicieporuszała mu się na brzuchu; wędrowała to w górę, to w dół.Fraser z całej siły przycisnšł dłonie do bagnistego gruntu. Między palcamiprzeciekła zimna woda, koszulę na plecach miał przemoczonš do suchej nitki.Przewrócił się na bok. Przekonał się, że zmarły zapewniał mu swoim ciałemodrobinę ciepła. Gdy bezwładne zwłoki Randalla powoli osunęły się na ziemię,lodowata woda zaatakowała wieżo odsłonięte fragmenty ciała Jamiego. Przeżyłszok. Nagły chłód wywołał gwałtowne dreszcze.W lepkiej mazi wykonywał niezborne ruchy. Usiłował wydobyć spod siebiezmięty, oblepiony błotem pled. Do jego uszu dochodziły dwięki, których niezdołało zagłuszyć zawodzenie kwietniowego wiatru. Słyszał odległe okrzyki, płacz,jęki przywodzšce na myl nawołujšce się duchy. A ponad wszystko wybijały sięochrypłe głosy kruków i wron. Z intensywnoci krakania wynikało, że ptaków byłydziesištki.Dziwne, mylał Jamie. Podczas burzy ptaki nie powinny latać. Jeszcze jedenruch i już mógł otulić się wydobytym spod siebie pledem. Wycišgnšł rękę, żebyokryć nogi. Zauważył, że jego lewa kończyna i kilt umazane sš krwiš. Widok tennie wywołał większego wrażenia, wydał się Fraserowi nawet doć interesujšcy:ciemnoczerwone plamy ostro kontrastowały z szarozielonš barwš rolinwrzosowiska. Echa bitwy cichły, aż wreszcie nad pobojowiskiem pod Cullodendało się słyszeć wyłšcznie krakanie kruków i wron.Ocknšł się znacznie póniej. Kto wykrzykiwał jego imię i nazwisko.Fraser! Jamie Fraser! Jeste tu?Nie, pomylał, nie ma mnie. Gdziekolwiek przebywał podczas utratywiadomoci, było to lepsze miejsce niż obecne. Leżał w niewielkim zagłębieniudo połowy wypełnionym wodš. Przestało padać, ale wiatr ani trochę nie osłabł;zawodził nad wrzosowiskiem i przeszywał chłodem do szpiku koci. Niebo zrobiłosię niemal czarne. Nadszedł już wieczór.Mówię ci, gdzie go tu widziałem. Obok tej dużej kępy kolcolistu. Głos,z poczštku donony, powoli się oddalał.Jamie usłyszał jaki szelest. Odwrócił głowę i zobaczył wronę. Stała w trawieniecałe pół metra od niego, z ciemnymi piórami nastroszonymi przez wiatr.Przyglšdała mu się okršgłymi, błyszczšcymi oczyma. Po chwili uznała, że Jamienie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa. Obojętnie przekrzywiła szyję i wbiłamocny, ostry dziób w oko Jacka Randalla.Jamie poderwał się gwałtownie z okrzykiem obrzydzenia, który spłoszyłpadlinożercę, ptak odleciał, skrzeczšc głono na alarm.Patrz, jest tam!Na mokrym gruncie rozległy się chlupoczšce kroki. Przed oczyma rannegozamajac...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]