Po tej stronie nieba - Robards Karen, E-booki, Romanse, 3
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Po tej stronie nieba-
Karen Robards
1
Dziób długiej łodzi przypadkiem zawadził o
oszalowanie nabrzeża. Załadowane przy rufie beczki z
cukrem i melasą zakolebały się z hu-kiem, a razem z nimi
cała łódź.
- Uważajcie! - warknął na wioślarzy kapitan Rowse.
Stał na rufie, a naprzeciw niego, niemal na samym
środku, sie-działa Caroline. Musiała złapać się krawędzi
ławki, by utrzymać rów-nowagę, gdy obute w trzewiki stopy
zsunęły jej się z wielkiego skórza-nego kufra; miała trzy
takie kufry i nie było dla nich innego miejsca. Kosz z
pokrywą, który trzymała na kolanach, niebezpiecznie się
prze-chylił. Zdążyła go jednak chwycić i ustawić w pozycji
pionowej jeszcze sekunda, a bezcenna zawartość
wpadłaby do wód zatoki. Na po-wrót postawiła stopy na
kufrze, jedną dłoń położyła na pokrywie kosza, a drugą
zacisnęła na szerokim uchwycie tak mocno, aż jej kłykcie
zbielały. Była to jedyna zewnętrzna oznaka świadcząca o
zde-nerwowaniu dziewczyny, od którego żołądek
podchodził jej do gardła i z trudem panowała nad sobą,
aby nie zwymiotować śniadania. Gdy-by wiedziała, jak
bardzo ta dłoń ją zdradza, puściłaby uchwyt.
Czułaby się upokorzona, gdyby otaczający ją milczący
mężczyźni zorientowali się, jak bardzo zależy jej na ich
opinii. Starannie unika-jąc ich wzroku, siedziała w pozie
wyrażającej zarówno samotność, jak i dumę, i ponad
głowami strudzonych żeglarzy spoglądała ku obcej ziemi,
która miała stać się jej nowym domem.
Z oczu Caroline nic nie można było wyczytać; już
dawno nauczyła się, że tak jest najlepiej. Nie okazała więc
przerażenia, jakie ją ogar-nęło, gdy ujrzała posępne szare
wybrzeże z umocnieniami ziemnymi oraz brzydkie
zabudowania doków. Za dokami sto może akrów poroś-
niętej trawą ziemi wydarto zielonej puszczy, widniejącej
na horyzoncie. Łąkę znaczyły rzędy maleńkich,
podobnych do pudełek szop. Cóż to może być? Chaty
rybaków? Bez wątpienia były za małe i zbyt nie-liczne, by
stanowić miasteczko, które -jak przypuszczała Caroline
-znajdowało się tuż nad zatoką.
Świeże poranne powietrze niesione przez wiatr od
morza silnie pachniało solą i rybami. Fala rozprysnęła się,
pokrywając policzek i pelerynę Caroline lodowatą wodą.
Uniosła białą dłoń o długich pal-cach i starła kropelki
wilgoci z twarzy. Była wczesna wiosna roku 1684, w Anglii
o tej porze jest zimno i mglisto. Tutaj wszakże marco-we
powietrze było jedynie zimne, a słońce świeciło z
niezwykłą wręcz intensywnością. Caroline przypomniała
sobie ponuro, że to nie An-glia. I mało prawdopodobne,
aby kiedykolwiek jeszcze Anglię ujrzała.
Nie tak wyobrażała sobie Saybrook. Listy od Elizabeth,
przyrod-niej siostry, zawierały promienne opisy domu w
Connecticut Colony. Podczas minionych trudnych lat
Caroline z tych opisów tworzyła ob-raz zielonego raju,
który mogła oglądać, gdy tylko zamykała oczy, a teraz
naszła ją paraliżująca obawa, że każde uderzenie wioseł
zbli-żają do upokarzającego rozczarowania.
Rzeczywistość jak zwykle daleko odbiegała od fantazji.
Zapewne nadzieja na serdeczne powitanie ze strony
Elizabeth także okaże się bezpodstawna, choć biorąc pod
uwagę okoliczności, trudno byłoby ją winić, gdyby nie
okazała zachwytu na widok młodszej siostry, którą
musiała słabo pamiętać.
-
Donośny krzyk kapitana Rowse'a tuż nad uchem
sprawił, że Caro-line podskoczyła. Obiema dłońmi
chwyciła mocno koszyk i zacisnęła usta, by powstrzymać
szorstkie słowa, cisnące się jej na usta. Lecz obojętna
maska, za jaką nauczyła się ukrywać emocje, pozostała
nie-naruszona; Caroline obrzuciła tylko pogardliwym
spojrzeniem kapi-tana „Gołębicy", machającego do kogoś
na brzegu. Z brzmienia nazwi-ska zorientowała się, że to
ktoś z rodziny jej siostry. Serce jej waliło, lecz wyraz
twarzy nie uległ zmianie. Caroline doskonale wiedziała, że
wyniosła duma jest o wiele skuteczniejsza od pokornych
przeprosin.
Dziób barkasa znowu otarł się o nabrzeże i tym razem
jeden z że-glarzy wyskoczył na stały ląd, by złapać cumę
i przywiązać łódź. Ca-roline zacisnęła zęby. Nadchodziła
chwila prawdy.
Ahoj! Danielu Mathieson!
- Wysiadasz, panienko. - Kapitan Rowse ujął Caroline
za łokieć i bez wysiłku postawił na nogi. - Homer, podaj
pannie Wetherby rękę.
- Hej, Danielu Mathieson!
Mrużąc oczy od dudniącego wrzasku, Caroline
zignorowała wy-ciągniętą rękę żeglarza i samodzielnie
wygramoliła się na nabrzeże. Nagle jednak drewniane
deski zakołysały się jej pod stopami; Caroline się
zatoczyła. Męska dłoń złapała ją za ramię, pomagając
odzyskać
równowagę.
- Trzeba uważać, panienko, jeszcze nie umiesz
chodzić po stałym lądzie - ostrzegł szorstki głos.
Caroline oswobodziła się z uchwytu. Żeglarz wzruszył
ramionami i wrócił do swoich obowiązków, z gwarnego
tłumu zaś, który zebrał się, by oglądać wyładunek
towarów, wystąpił mężczyzna w czarnym kapeluszu z
szerokim rondem. Kapitan Rowse wyskoczył na nabrzeże
obok Caroline i powitał przybysza jowialnymi klepnięciami
w ramię. Inne łodzie także przybiły do brzegu i rozpoczął
się wyładunek towarów i pasażerów.
- Czego sobie życzysz, Tobiasie? - zwrócił się
uprzejmie do kapitana Daniel Mathieson.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]