Powrot do Szangri-la, eBooks txt

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Eleanor Cooney Daniel AltieriPOWR�T DO SZANGRI-LAprze�o�y�a Barbara Godzi�skaTytu� orygina�u: Shangri-La:The Return to thc World ofLost HorizonNarodowi tybeta�skiemuiTomowi Cooneyowitam,mimo pewnego sprzeciwumog�em us�ysze�cudown� obietnic�,b�aganie o zbawienie...zrodzona z dziesi�tk�w tysi�cylat wieczno�ci,kiedy nasta� moment sprzyjaj�cy,ta stra�niczka m�odo�ci;Szambha�aWilliam James Kovanda(ttum. Stanis�aw Godzi�ski)Nowy Jork 1966 rokNIe wiedzieli czy to Japo�czyk czy Chi�czyk, ale byl stary i cie-k�o mu z nosa. Dr��cy i �a�osny sta� od trzech godzin przed za-mkni�t� bram� budynku ONZ. Stra�nicy pr�bowali mu t�uma-czy�, �e dzisiaj ju� niczego nie za�atwi; urz�dowanie sko�czone,wszystko pozamykane, a on przecie� mo�e wr�ci� tu jutro rano.Zw�aszcza �e zaczyna si� ju� robi� ciemno. A w grudniowe nocena ulicach Nowego Jorku ludzie umieraj� z zimna.Ze swego ciep�ego schronienia staremu przygl�da�o si�dw�ch stra�nik�w. Podszed� bli�ej i poprosi�, aby wyj�tkowo po-zwolili mu poczeka� w �rodku. Stukni�ty go��, powiedzia� jeden,a my podobno mamy si� rozgl�da� za facetami z bombami w kie-szeniach. Ale drugi stra�nik by� innego zdania. Nie uwa�a�, �e tenstary cz�owiek jest stukni�ty. Mo�e troch� zagubiony, troch� spe-szony, ale nie stukni�ty. Odwr�cili si� maj�c nadziej�, �e kiedy nieb�d� patrzyli w jego stron�, to mo�e sobie p�jdzie, lecz tak si� niesta�o. Starszy ze stra�nik�w westchn�� ci�ko.- Id� z nim porozmawia�.M�odszy, grzebi�c w z�bach wyka�aczk�, wzruszy� ramio-lami.- Jak chcesz.Stra�nik otworzy� ci�kie drzwi i wyszed� na mro�ny wiatr.Podszed� do �elaznej bramy i uchyli� j�. Stary zobaczy! go i pe�enladziei podszed� czym pr�dzej, lecz stra�nik zastawi� mu drog�pokr�ci� przecz�co g�ow�.- Nie, m�wi�em ci ju�, �e nie - podni�s� d�o�, jak gdyby:hcia� odepchn�� starego, i odezwa� si� g�o�no, jak si� to zwykle10 Eleanor Cooney, Daniel Altierirobi przemawiaj�c do os�b, kt�re nie znaj� dobrze j�zyka. - Niemog� ci� tutaj wpu�ci�. Id� do domu. Do domu! - powt�rzy�.- Do domu - powiedzia� stary cz�owiek z twarz� wykrzywio-n� jak do p�aczu.- No - rzek� stra�nik. - Do domu! Masz jaki� dom?Dom, hotel, cokolwiek. Ten stary facet nie sprawia� wra�eniaw��cz�gi, cho� jego ubranie by�o stare i troch� dziwaczne. Mia� nasobie garnitur z dwurz�dow� marynark�, skrojon� jak te, kt�remo�na zobaczy� na starych filmach, na nogach wygl�daj�ce nadrogie, lecz niemodne ju� i pop�kane obuwie z mi�kkiej sk�ry,a na g�owie filcowy kapelusz, ca�o�ci za� dope�nia� p�aszcz z pod-niszczonym futrzanym ko�nierzem. Jego twarz by�a szara, jak gdy-by trawi�a go jaka� wewn�trzna gor�czka.- Wygl�dasz na chorego - rzek� stra�nik. - Musisz schowa�si� przed wiatrem.Teraz ju� po twarzy starego pop�yn�y strumienie �ez. Wy-gl�da� tak �a�o�nie, �e stra�nik czu�, i� sam jest bliski p�aczu.M�czyzna wyj�� z kieszeni p�aszcza jakie� papiery i poda� stra�-nikowi.- Ja chc� do domu - powiedzia�.Bilety na samolot. Stra�nik popatrzy� na bilety, potem nastarca.- Na lotnisko? - zapyta� g�o�no. - Chcesz si� dosta� na lotnisko?Przymkn�� za sob� furtk�, �wiadom, �e jego kolega obserwu-je go z daleka, po czym wszed� na kraw�nik i aby pozby� si� ja-ko� tego starego z ulicy pomacha� r�k�. Od rzeki samochod�woderwa�a si� taks�wka i zatrzyma�a si� przy nich.Stra�nik wyj�� z kieszeni dwudziestodolar�wk�.- Na Kennedy'ego - rzek� do oniemia�ego kierowcy, po czymwepchn�� starego do �rodka, zatrzasn�! drzwiczki i jakby dla doda-nia mu otuchy klepn�� lekko tylny zderzak. Taks�wka odjecha�a.* * *Cho� by�o tutaj ciep�o, poczu� wkradaj�cy si� w ko�ci ch��d. Z�yznak, bardzo z�y znak. Jego kiepskie samopoczucie pog��bia�ajeszcze nadmiernie szybka jazda. P�dzili maj�c przed sob� krwi-stoczerwone a za sob� b�yskotliwie bia�e �wiat�a. Wypr�)'! nogiPowr�t do Szangri-la 11i wpi� r�ce w oparcie kierowcy. Na chwil� otworzy� oczy, aby spoj-rze� za okno. Olbrzymie i drapie�ne ptaki powietrzne, ustawionew szyku do l�dowania, porusza�y si� niezgrabnie po roziskrzonymnocnym niebie tu� nad jego g�ow�. Migoc�c �wiat�ami jak klejno-tami nape�nia�y �wiat swoim wysokim d�wi�kiem. W ka�dej chwi-li spodziewa� si� �mierci.Sta� teraz w przestronnym terminalu. Zamkn�� oczy, ucieka-j�c przed ha�asem i ruchem p�yn�cego wok� niego r�nobarwne-go, trajkocz�cego t�umu. Sta� i recytowa� mantr� na ciep�o i spo-k�j, kt�re chcia� w sobie wskrzesi�. Trwa�o to d�u�ej ni� zwykle,lecz monotonne mamrotanie s��w uspokoi�o go na tyle, �e otwo-rzy� oczy i zako�ysa� si�. Poczu� si� troch� lepiej, spowijaj�cy gozgie�k nieznacznie zel�a�, a ciep�o delikatnie ws�cza�o si� w jegostarcz� krew.A wi�c nie by�o to ostatecznie niewielkiego. Chwila paniki i ju�po wszystkim. Teraz wiedzia� dok�adnie, co musi uczyni�. To by�o na-prawd� bardzo proste. Musi znale�� peron dwunasty i z�apa� p�nypoci�g do Szanghaju. Wyj�� z kieszeni z�oty zegarek. Ci�gle mia�jeszcze dwadzie�cia minut. Jego przyjaciel Jang, obs�uguj�cy wagonsypialny, zatroszczy si� o niego, da mu gor�cej herbaty, obiad i przy-gotuje mu pos�anie. Zbli�y� si� do umundurowanego stra�nika.* * *Kilka godzin p�niej, kiedy przemierza� hal� terminalu, po jegotwarzy znowu p�yn�y �zy. Ludzkie spojrzenia prze�lizgiwa�y si� ponim, jakby by� powietrzem, i pomy�la�, �e mo�e rzeczywi�cie jestju� duchem. To, co przenika�o jego ko�ci, nie by�o jedynie zim-nem, lecz nieprzyjemn� mieszanin� ch�odu i smutku. Wymawia�teraz g�o�no s�owa swej mantry. Jego g�os wznosi� si� i za�amywa�,a w�asne s�owa przedrze�nia�y go, wracaj�c jako mamrotanie,podczas gdy dooko�a kr�cili si� ludzie o twarzach pustych lub za-styg�ych w pogardzie.Nagle co� przebito si� przez jego cierpienie. By� to d�wi�kma�ych talerzyk�w. Przystan��, �ciszy� g�os do szeptu i patrzy�.I nie m�g� powstrzyma� lej�cych si� teraz strumieniem �ez. Niezwraca� ju� na nie uwagi, gdy� by�y to �zy rado�ci. Jego modlitwyzosta�y wys�uchane. C� to si� dzia�o przed nim?12 Eleanor Cooney, Daniel AltieriOgolone g�owy, szafranowe szaty, rytmiczny �piew, s�odkiedzwonienie mosi�nych talerzy, ekstatyczny taniec.�...Hare Kryszna, Hare Kryszna, Kryszna Kryszna, Hare Hare..."Podszed� bli�ej, wyci�gn�� przed siebie r�ce, a Izy pop�yn�yteraz jak deszcz.Zabrali starego do swego a�ramu mieszcz�cego si� w zniszczo-nym domu w Jersey City. Z dala od lotniska zacz�� m�wi� o Szam-bhali, o tym, jak bardzo chcia�by tam wr�ci�, a tak�e o tym, �e niemo�e umrze�, zanim si� tam nie znajdzie. S�uchali go ze wsp�-czuciem. Tak cz�owieku, m�wili, wszyscy chcieliby�my wr�ci� doSzambhali, czy� nie?Nie wiedzieli, jak si� nazywa, nie mia� dokument�w, portfe-la ani pieni�dzy. Mia� tylko przeterminowane bilety lotnicze doKalkuty. I by� chory, bardzo chory. Postanowili zatrzyma� gow a�ramie, karmi� i piel�gnowa� do czasu, kiedy poczuje si� na ty-le dobrze, aby o w�asnych si�ach powr�ci� do domu, gdziekolwieksi� on znajdowa�. Obiecali, �e ustrzeg� go przed policjantamii przytu�kami, lecz staremu pokr�ci�o si� w g�owie. A nawet go-rzej. On po prostu umiera�.Nigdy ju� nie poczu� si� lepiej. By� coraz bardziej chory, co-raz chudszy i coraz bardziej i bardziej bezradny, j�cz�cy, p�aczli-wy i mamrocz�cy. I bardzo pr�dko zacz�o si� z nim dzia� co�przera�aj�cego. W tydzie� po tym, jak przyprowadzili go do a�ra-mu, skurczy� si� i wysech� tak, �e prawie nic z niego nie pozosta-�o. Nigdy nie zostawiali go samego. Cz�sto gromadzili si� wok�jego pos�ania i �piewali. Wydawa�o si�, �e troch� si� uspokaja�,zw�aszcza gdy zaczyna� m�wi� o �Trzynastym", cokolwiek mia�oto znaczy�. O Trzynastym m�g� m�wi� bez ko�ca. Trzynasty prze-powiedzia� to wszystko. Wszystko.Pewnego wieczoru, a by� ju� z nimi od prawie dw�ch tygodni,ko�czyli w�a�nie �piewy, gdy otworzy� oczy, popatrzy� na nichi przem�wi� jasno i przytomnie, po czym powi�d� dooko�a b��d-nym wzrokiem i wyzion�� ducha.- Przyby�em tutaj, aby prosi� o ratunek dla �wiata - rzeki. -Je�li Tybet zginie, zginie tak�e �wiat.Jesie� 2007 roku Junnan.Daleka chi�ska prowincjaMy�l�, �e nie zabrzmi to nieskromnie, je�li powiem, �e mamtalent literacki. To, co ostatnio napisa�am, podoba mi si�. Prawie,�a�uj�, �e nikt tego nigdy nie przeczyta, nie mo�e by� jednak ina-czej. Czy moja pisanina jest prawd�, czy fikcj�? To, co czyni fikcj�interesuj�c�, to zawarte w niej j�dro prawdy. Z przyjemno�ci� po-kaza�abym naszemu go�ciowi zako�czenie tej historii, lecz oczy-wi�cie nie mog�am tego uczyni�. Siedzia� wi�c cierpliwie przy �o-�u mojego chorego ojca i sam musia� rozstrzyga�, co by�o prawd�,a co fikcj�.Temu m�odemu m�czy�nie bardzo zale�a�o na zobaczeniusi� z moim ojcem. Jak powiedzia�, przeczyta� jego prac� na tematlegendy o Szambhali, tajemniczej krainie, le��cej jakoby gdzie�w odleg�ych, wysokich g�rach Tybetu. Przyby� do nas z tak daleka,a� z Oksfordu w Anglii, z Biblioteki Bodlein. Do naszej wioski niejest �atwo dotrze�; le�y na zachodzie, daleko od �wiata, schowanaw�r�d falistego przedg�rza g�r K'unlun. O krok od Tybetu.�yjemy tutaj bez elektryczno�ci, telefon�w i komunikacji, by�wi�c pierwszym, kt�ry przyni�s� nam t� wiadomo��: Tybet stal si�wolny. Chi�czycy wycofali si�, zabieraj�c swoich �o�nierzy, sprz�twojskowy i tajn� policj�. Opuszczaj� wreszcie p�askowy�. M�wisi� te� o tym, �e wkr�tce powr�ci dalajlama. To by�a wiadomo��,kt�r�, jak mi si� zdawa�o, m�j ojciec powinien us�ysze� jak najpr�-dzej. Wykrzycza�am mu j� do ucha z dzik� rado�ci�.Do diab�a z Tybeta�czykami, wrzasn�� m�j ojciec zrywaj�csi� z ��ka. Do diab�a z nimi! Niecz�sto widywa�am mego ojca14 Eleanor Cooney, Daniel Altieriokazuj�cego uczucia, nawet w owych okrutnych czasach niszcze-nia. Teraz jednak ... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jaczytam.htw.pl