Powiedzmy Gantenbein, eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Max FrischPowiedzmy,Gantenbein...Przekład: Jacek FruhlingCi, którzy byli przy tym obecni, ostatni, którzy z nim jeszcze rozmawiali, przygodniznajomi, powiadajš, że owego wieczoru nie był inny niż zazwyczaj, że był ożywiony, bezcienia buty czy arogancji. Jadło się wykwintnie, ale nie obficie, gadało się wiele, trzy po trzyna pewnym poziomie. Przynajmniej na poczštku nie zachowywał się spokojniej niż inni.Podobno kogo zdziwiło jego zmęczone spojrzenie podczas przysłuchiwania się rozmowie;potem brał w niej udział, aby zaznaczyć swš obecnoć, dowcipnie, a więc nie inaczej niżzwykle. Póniej cała grupa poszła jeszcze do baru, gdzie naprzód stali w płaszczach, póniejprzysiedli się do innych osób, które go nie znały; może dlatego przycichł. Zamówił już tylkokawę. Powiadajš, że kiedy potem wrócił z toalety, był blady, ale właciwie zauważono to,dopiero kiedy, nie siadajšc powtórnie, przeprosił towarzystwo owiadczajšc, że chce wrócićdo domu, bo się nagle poczuł nieszczególnie. Pożegnał się krótko, bez ciskania dłoni,przelotnie, aby im nie przerywać rozmowy. Kto jeszcze powiedział: - Zaczekajże, my takżenie będziemy tu wiecznie siedzieli! - Ale, jak powiadajš, nie dał się zatrzymać, a kiedywreszcie szatniarka przyniosła jego płaszcz, nie włożył go na siebie, lecz zarzucił na ramię,jakby mu się pieszyło. Wszyscy powiadajš, że nie pił za wiele, nie byli pewni, czy naprawdępoczuł się niedobrze, czy nie był to pretekst; umiechał się. Może jeszcze się gdzie z kimumówił. Panie pokpiwały z niego przymilnie; zdawało się, że akceptuje to podejrzenie, ale niepowiedział ani słowa. Trzeba go było pucić. Jeszcze nie wybiła północ. Kiedy póniejzauważono zapomnianš przez niego fajkę, było za póno, aby za nim pobiec... mierćmusiała nastšpić wkrótce potem, jak wsiadł do swego wozu; reflektor był włšczony, silnikpracował, migacz mrugał raz po raz, jak gdyby wóz za chwilę miał wyjechać na rodekjezdni. Siedział wyprostowany, z głowš odrzuconš w tył, z rękami zaciniętymi narozerwanym kołnierzyku, kiedy podszedł policjant, aby zobaczyć, dlaczego wóz zzapuszczonym silnikiem nie rusza z miejsca. Musiała to być mierć nagła, ci którzy przy niejnie byli, powiadajš, że lekka - nie mogę sobie tego wyobrazić - mierć, jakiej się pragnie...Wyobrażam sobie:Tak mógłby skończyć Enderlin.Albo Gantenbein?Raczej Enderlin.Tak, włanie mówię, że go znałem. Cóż to znaczy! Wyobrażałem go sobie, a terazodrzuca moje wyobrażenia jak rupiecie; nie potrzebuje już historii, tak jak odzieży.Siedzę w barze. Popołudnie, więc jestem sam z barmanem, który mi opowiada swojeżycie. Właciwie dlaczego? Ale opowiada, a ja słucham, popijajšc, zacišgajšc się papierosem;czekam na kogo, czytam gazetę. - Tak to było - powiada, płuczšc szklanki. A więc historiaprawdziwa. - Wierzę panu - mówię. Wyciera szklanki, które mył. - Tak - mówi raz jeszcze -tak było! - Piję i mylę sobie: człowiek dowiadczył czego, teraz szuka historii do swegodowiadczenia...Był w moim wieku, szedłem za nim, od chwili kiedy opucił swój wóz, zdaje sięcitroena, zatrzasnšł drzwiczki, wsunšł pęk kluczy do kieszeni spodni. Zainteresowała mniejego postać. Właciwie miałem zamiar zwiedzić muzeum, naprzód zjeć niadanie, poternzwiedzić muzeum, skończyłem ze swojš zawodowš krzštaninš, a ponieważ nikogo w tymmiecie nie znałem, wpadł mi w oko przypadkowo, nie wiem dlaczego. Zrobił głowš ruch, jakgdyby go co zaswędziało, zapalił papierosa. Zauważyłem to, kiedy sam chciałem zapalić;dałem temu spokój. Szedłem za nim, nie widzšc jeszcze jego twarzy, skręciłem w prawo, bezwahania i popiechu rzuciłem papierosa. Było to w okolicy Sorbony, przed południem. Jakbyco poczuł, wrócił do swego wozu, aby stwierdzić, czy drzwiczki sš naprawdę zamknięte,zaczšł szukać w niewłaciwej kieszeni pęku kluczy. Ja tymczasem udawałem, że przyglšdamsię plakatowi, i chcšc się od tamtego czym odróżnić, zapaliłem fajkę. Bałem się, że wsišdziedo wozu i odjedzie, kiedy udawałem, że czytam repertuar Theatre National Populaire. Alepotem usłyszałem zatrzanięcie drzwiczek i odwróciłem się, ruszył piechotš, mogłem więc ićza nim. Obserwowałem jego chód, ubiór, ruchy. Uderzajšce było jedynie jego wiosłowanieramionami. Wyranie się pieszył. Towarzyszyłem mu od bloku do bloku w kierunkuSekwany, choćby dlatego że nic w tym miecie nie miałem do roboty. Trzymał teraz w rękuskórzanš tekę; przypominam sobie, że kiedy opuszczał wóz pierwszym razem, teki tej niemiał przy sobie. Zepchnięty przez ludzkš ciżbę, płynšcš naprzeciw mnie po chodniku,straciłem go z oczu i już chciałem dać temu spokój, ale inni ludzie popychali mnie naprzód,każdy chciał przejć na drugš stronę ulicy, zanim zapłonie czerwone wiatło. Wcale tego niechcšc, szedłem dalej. Wiem dokładnie, że nic z tego nie wychodzi; wczeniej czy póniej ten,na którym spoczšł mój wzrok, zniknie w jakich drzwiach albo nagle zatrzyma taksówkę izanim zdšżę złapać innš, będzie za póno i będę mógł tylko kazać zawieć się z powrotem dohotelu, aby w ubraniu, nie cišgajšc obuwia, wyczerpany moimi pozbawionymi sensuwędrówkami, położyć się na łóżku... Takie już mam dziwactwo!... A więc, ledwie dałem temuspokój, właciwie zadowolony, że nie potrzebuję kontynuować pocigu, poznałem go znowupo sposobie wiosłowania ramionami... Choć było przedpołudnie, miał na sobie ciemny strójwieczorowy, jakby wracał z opery. Może włanie to łšczyło mnie z nieznajomym,wspomnienie przedpołudnia, kiedy w ciemnym wieczorowym ubraniu wracałem od pewnejkobiety. Jeszcze albo już nie czuł mego pocigu. Nawiasem mówišc był, tak samo jak ja, bezkapelusza. Choć się pieszył, nie posuwał się naprzód prędzej ode mnie, któremu nie wolnobyło zwracać na siebie uwagi zbytnim popiechem, który powinien był ić jak wszyscy inni;wskutek tego wyprzedzał mnie nieco od bloku do bloku, ponieważ byłem gotów zaniechaćbezcelowego pocigu, ale przed sygnałem wietlnym za każdym razem trafialimy do tejsamej gromadki przechodniów. Twarzy jego cišgle jeszcze nie widziałem; kiedy raz,korzystajšc z wolnego miejsca, znalazłem się na równej linii z nim, spojrzał w drugš stronę.Raz zatrzymał się przed witrynš, mogłem więc dojrzeć jego rysy, ale się nie odezwałem;twarz nie wchodziła w rachubę - wstšpiłem do pierwszego lepszego baru, żeby nareszciezjeć niadanie...Następny, na którego padł mój wzrok, miał skórę mydlanš, jakš miewajš tylkoAmerykanie - mleko z piegami. Mimo to poszedłem za nim. Z tyłu oceniłem go na lattrzydzieci pięć; piękny wiek. Włanie zarezerwowałem bilet na przelot powrotny i właciwiemiałem zamiar zabić czas pozostajšcy mi do odjazdu, może w Central Parku. - Sorry -powiedział, ponieważ mnie potršcił, odwróciłem się, ale zobaczyłem go już tylko z tyłu. Miałna sobie szary płaszcz, byłem ciekaw, dokšd mnie poprowadzi. Chwilami zdawało się, że samtego nie wie, wahał się, miało się wrażenie że i on jest w tym Manhattanie trochę zagubiony.Im dłużej szlimy, tym bardziej stawał mi się sympatyczny. Zastanawiałem się: z czego żyje,jakš ma pracę, gdzie mieszka, czego już w swoim życiu doznał, czego jeszcze nie, co myli,kiedy tak idzie wród miliona ludzi, za co się uważa. Widziałem jego jasnš głowę nad szarympłaszczem, włanie przecięlimy Trzydziestš Czwartš ulicę, kiedy nagle przystanšł, żebyzapalić papierosa; zauważyłem to za póno i minšłem go, kiedy się już zacišgał; gdyby się taknie stało, może skorzystałbym ze sposobnoci, aby mu uprzejmie zaofiarować zapalniczkę inawišzać z nim rozmowę. Kiedy się odwróciłem, nie miał już włosów na głowie; oczywiciepowiedziałem sobie od razu, że nie może to być ten sam człowiek, że musiałem go zgubić wcisku i pomylić, przecież dużo jest szarych płaszczy. Mimo to przelškłem się, kiedy naglewydał mi się człowiekiem pięćdziesięcioletnim. Na to nie byłem przygotowany. - Can I helpyou? - zapytał, a ponieważ nie można mi było w niczym pomóc, ruszył dalej swojš drogš, zesmużkš dymu unoszšcš się nad ramieniem. Dzień był błękitny, słoneczny, ale w cieniu diablozimny i wietrzny; nasłonecznione drapacze nieba odzwierciedlały się w ocienionychszklanych cianach, nie można było zatrzymać się w chłodzie tych wšwozów. Dlaczego niemiałby być człowiekiem pięćdziesięcioletnim? Chodziło o jego twarz. Dlaczego nie o twarzczłowieka łysego? Chętnie byłbym go obejrzał jeszcze raz z przodu, ale już do tego niedoszło; szedł wprawdzie wolniej od tamtego, młodszego, ale znikł nagle w jakiej bramie ichoć poszedłem za nim - wahałem się zaledwie dwie czy trzy sekundy - zobaczyłem tylko,jak wszedł do windy, której bršzowe drzwi, obsługiwane przez Murzyna w liberii, powolizamknęły się (jak w krematorium), niepowstrzymanie; wetknšwszy papierosa do wiadrawypełnionego piaskiem, jakie majš zwyczaj ustawiać w tym kraju, wsiadłem do sšsiedniejwindy, stałem w tłoku jak inni, którzy wchodzšc podawali numer piętra i wysiadali, kiedy gowywoływano; stałem, spoglšdałem na chyżo rozbłyskujšce numery, wreszcie, zostawszy samna sam z Murzynem, wzruszyłem ramionami, kiedy zapytał, gdzie chcę wysišć; gmach miał47 pięter.Człowiek dowiadczył czego, teraz szuka do tego historii - wydaje się, że nie możnażyć z dowiadczeniem, które nie ma swojej historii; czasami wyobrażałem sobie, że kto innyma włanie dokładnš historię mego dowiadczenia... (Barman nim nie jest.)Brzask za otwartym oknem, tuż po godzinie szóstej pojawił się jak skalna ciana,szara, szczelna, granitowa: z granitu nagle przebija się jak krzyk, ale bezgłonie, głowakońska z otwartymi szeroko oczyma, z pianš na pysku, rży, ale bezdwięcznie, próbujewyskoczyć z granitu, za ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]