Potrzask, eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
George ZebrowskiPotrzask marze�Od strony miasta dryfowa� rozproszony front nocnychpomys��w. Ci�sze gmatwaniny przywia�o ju� wczoraj rano;przesuwa�y si� tak nisko, �e wpada�y na domy w wiosce.Jednak te na p� umar�e poj�cia by�y zbyt blade, by mog�ystanowi� jaki� problem, nawet gdyby sun�y jeszcze ni�ej.Opar�em si� o pie� drzewa i przygl�da�em si�nied�wiedziej sylwetce Brunona, kt�ry sprawdza� za�ogi napolanie. Sieci do porannych �ow�w by�y gotowe, ale Brunozawsze wola� sprawdzi� wszystko dwa razy.- Miejcie oczy szeroko otwarte! - zakrzykn��, po czymskierowa� wzrok tam, gdzie, jak si� spodziewa�, sta�em ja. -Feliksie! Przesta� marzy� i ruszaj na swoje miejsce!Wyobrazi�em sobie, jak kopu�a ochronna nad miastemzniekszta�ca wsch�d s�o�ca. Ujrza�em odpoczynek marzycieli.Dla nich nie ko�czy si� ekstaza, nie ko�czy si� energia, zkt�rej tworz�; niepotrzebna im �wiadomo��, �e inni musz�zastawia� pu�apki, bo �yj� z ich twor�w. To bez znaczenia -powiedzia�by Bruno - �yjemy z tego, co im sprawiaprzyjemno��, od kiedy pierwszy raz za�wieci�o s�o�ce.R�wnowaga to szcz�cie. Zastanawia�em si�, jak do tegodosz�o. Czy kiedy� by�o inaczej?- Ruszaj si�, Feliksie!S�o�ce uwolni�o si� spomi�dzy drzew. Wsta�em iprzeszed�em do swojego k�ta w okalaj�cej polan� sieci.Czeka�em, nie zwracaj�c uwagi na krytyczne spojrzenia,jakimi obrzucili mnie s�siedzi, kiedy chwyci�em zapodtrzymuj�cy j� dr�g.Czu�em w sobie dr�enie na sam� my�l o dalekim mie�cie.- Zaczynamy! - krzykn�� ochryple Bruno.Wydawa�o mi si�, �e za chwil� ziemia pode mn� p�knie izaton� w jej cieple. Lodowate napi�cie w�r�d za��g przysieciach wdar�o si� mro�n� rzek� w m�j wewn�trzny �ar.- G�owy w g�r�! - doda� Bruno.Nadp�ywa�y tu� nad wierzcho�kami drzew - ma�e, s�katewyobra�enia, kt�re by� mo�e przy porannej zadumie wydawa�ysi� marzycielom wyra�nie okre�lone, lecz zdeformowa�y si�,kiedy zmieniano je w bry�� materii. Przekonanie to krucharzecz; przy kszta�towaniu nie wolno zawaha� si� ani namoment.- Przepu��cie je! - rozkaza� Bruno.Odepchn�li�my hakami kilka bardziej spr�ystych plack�w.Te, kt�re si� rozbi�y, odrzucali�my na bok, �eby p�niejzakopa�.Z�apa�em jeden na hak i powlok�em na kupk� w pobli�u megostanowiska. Podszed� Bruno i przykucn��, �eby mu si�przyjrze�.- Do niczego - mrukn��, ostukuj�c m�otkiem przysadzist�bry��.- Mimo to rozbij go - powiedzia�em, jako �e ciekawo��zwyci�y�a we mnie lito��.Bruno roztrzaska� czarn� skorup�. Wn�trze by�o r�owe imi�kkie.- Wygl�da na jadalne - burkn��. - Zabierzemy je. Jakmy�lisz, co to mia�o by�?Wzruszy�em ramionami, pr�buj�c ukry� swoje uczucia. Todziwne, �e Bruno zapyta�: zwykle �apacze nie zajmowali si�zgadywaniem, co chcia� stworzy� umys� marzyciela. Dla nichliczy�a si� tylko produkcja jadalnych wn�trz.- No?Najbardziej nieokre�lone pomys�y, pomimo bezu�ytecznychkrzywizn i krystalicznie czystych kolor�w, wydawa�y si�czasem najklarowniejsze, lecz rzadko bywa�y jadalne. P�kate,solidne bry�y bia�ka zamkni�te w ceramicznych skorupach -oto, czego potrzebowali �apacze. Wiedzia�em jedno:marzyciele r�nili si� mi�dzy sob� stopniem uzdolnienia.Mo�na by�o to dostrzec, je�li mia�o si� wyczucie stylu.- Dlaczego pytasz akurat mnie? - odpar�em w ko�cu,unikaj�c jego wzroku.U�miechn�� si� chytrze.- Lepiej wracaj na swoje miejsce.Kiedy si� oddali�, przypomnia�em sobie opowie�ci omonstrualnych wytworach, kt�re nadci�ga�y z miast podczaspierwszego stulecia Separacji. W lasach grasowa�ygigantyczne owady, przez oceany prze�lizgiwa�y si�lewiatany, po�ykaj�c zar�wno wieloryby, jak i okr�ty. W�r�dmarzycieli nie by�o �adnej dyscypliny.Pewnego dnia sko�czy�a si� nienawi��, usta�o pustoszeniei kaleczenie okolic, jako �e marzyciele wyczerpali ju� t�nikczemniejsz� stron� w�asnych osobowo�ci. Tak przynajmniejtwierdz� bajarze. Z miast wy�ania�a si� jeszcze groteska,lecz znacznie cz�ciej marzyciele poszukiwali pi�kna iwznios�o�ci. Tak mi si� przynajmniej wydawa�o. Gniew inienawi�� sta�y si� teraz rzadko�ci�.Kiedy wr�ci�em na stanowisko, cz�onkowie za��g �miali si�i �artowali.- Stary ci� ochrzani�? - zapyta� Marot, odpychaj�c hakiemjaki� niedu�y pomys�, kt�ry uni�s� si� w g�r� i przeskoczy�nad naszymi g�owami.Nie zwr�ci�em uwagi na pytaj�cego. �a�owa�em, �e nie �yj�w tych odleg�ych czasach, kiedy ka�dy m�g� p�j�� do miasta,�eby dowie�� swych umiej�tno�ci. Dzisiaj nikt ju� nie wie, wjaki spos�b mo�na zosta� wezwanym i czy w og�le udaje si�dost�pi� tego zaszczytu. Niekt�rzy twierdz�, �e marzycielezdobyli nie�miertelno�� i �e ju� nie potrzebuj� nowych�r�de� inspiracji. Inni m�wi�, �e nigdy �miertelni nie byli,od pierwszych chwil Separacji. Jedzenie dla nas nadchodzinieprzerwanie, wi�c niewa�ne, jaka jest prawda. Jestem chybajedynym, kt�ry miewa w og�le w�tpliwo�ci, czy pragnie w �yciuzmiany. Wkrad�y si� we mnie symetrie, zwracaj�c moj��wiadomo�� ku bolesnej czci dla pi�kna. Do snu ko�ysa�y mnieniepewne obietnice.Po po�udniu po niebie szybowa�y ju� w pe�ni rozwini�tefantazje. Ozdobne, wielkie projekty, ambitne powietrznestatki �egluj�ce ku czerwonym horyzontom �wiata.Sun�y z determinacj�, lecz mojej za�odze uda�o si�przechwyci� jedn� z nich, zaraz po posi�ku. By� to l�ni�cydysk, kie�kuj�cy szklistymi kulami przeszywanymi krwistymipr��kami. W �rodku, mi�dzy grubymi soczewkami dysku, wi�asi� jaka� posta�, jak gdyby walcz�c z niewidzialnymprzeciwnikiem. Moje wn�trze roz�piewa�o si� podziwem, kiedyzda�em sobie spraw�, �e rzecz, na kt�r� patrz�, zosta�aukszta�towana w ludzkim umy�le.Bruno uni�s� m�otek i roztrzaska� soczewki. Paj�kowataposta� wypad�a z krzykiem, zerwa�a si� na r�wne nogi ipogna�a przez polan�. Zapragn��em gor�co, by uda�o jej si�dotrze� mi�dzy drzewa. Wyobra�a�em sobie, �e w lesie uda jejsi� rozpocz�� nowe �ycie. Lecz jak zwykle nagie cia�o podwp�ywem s�o�ca zamieni�o si� w py�, a lekki wiatr uni�s� zesob� delikatne prochy.Nast�pny, podobny do poprzedniego wytw�r wyskoczy� wysokow g�r�, potem opad� nagle, kosz�c wierzcho�ki drzew.Zagra�a� wiosce. S�yszeli�my, jak imitacja krzyczy mi�dzysoczewkami, wywo�uj�c w krysztale dalekie, �piewne alikwoty.Potem zn�w z�apa� j� wiatr. Dysk nabra� wysoko�ci iprzeskoczy� ponad jeziorem.Powiewy wiatru chroni�y miasteczko, lecz jednocze�nieutrudnia�y �apanie. Tkwili�my przy sieciach a� do p�negopopo�udnia. Na niebie goni�y si� gigantyczne motyle, leczjak zwykle za wysoko, by mo�na by�o dosi�gn�� je hakiem.Wygl�da�y na reproduktory, a nie na �wie�o wykreowane formy.Druga i trzecia generacja zawsze okazywa�a wi�ksz�witalno��.Kiedy tak czekali�my, wyobra�a�em sobie u�pione w mie�ciekszta�ty, jeszcze nie gotowe, by zanurzy� si� w g��bszestudnie �ycze�. Ca�e niebo pokrywa�y wype�nione energi�p�tle z�ota, zieleni i o�lepiaj�cej ��ci, lecz od d�u�szegoju� czasu nie pojawi�o si� na nim nic konkretnego.Bruno skrzywi� si� i rzuci� mi rozgor�czkowanespojrzenie.- Co si� z nimi dzieje? Nie wiedz�, �e musimy je��? -Patrzy� na mnie, jakby spodziewa� si�, �e co� wiem. Jeste�taki sam jak oni - m�wi�y jego oczy - wi�c powiedz nam, o cochodzi.P�nym popo�udniem pojawi�y si� �ywe pomys�y, cz�stosczepione ze sob�. Obserwowali�my je pilnie, poniewa� tew�a�nie by�y najbardziej po�ywne. Jako najmocniejsze,zbli�a�y si� na du�ej wysoko�ci. Lecz kiedy dwa lub trzysplot�y si� ze sob�, opada�y na tyle nisko, �e mo�na by�oz�apa� je na hak lub w sieci.Pierwsz� zdobycz� tego popo�udnia by�a tytaniczna paraludzka, odziana w z�oto i srebro. Wpadli prosto w sie� mojejza�ogi, a wszyscy zbiegli si�, by ogl�da� ich s�oniowekaresy.Po tym jak cia�a w ko�cu si� uspokoi�y, Bruno roztrzaska�m�otem obie czaszki, a w��cznicy przebili ogromne serca.Kiedy Bruno sko�czy�, uchwyci�em jego spojrzenie, lecz nieznalaz�em w nim �ladu lito�ci.G��bokie poj�cia przyszybowa�y wczesnym wieczorem, leczwiele z nich by�o zawi�ych i poskr�canych w �rodku. Tylkokilka nadawa�o si� do jedzenia. Niekt�re by�y zupe�niepuste, w �rodku nios�y jedynie upiorne echa nieudanychmarze�. Kilka z nich opad�o i przetoczy�o si� po trawie,zanim kolejne spr�yste odbicie nie wyrzuci�o ich z powrotemw g�r�. Niekt�re chwyta�y si� w sid�a drzew, dostarczaj�crozrywki dzieciom, kt�re wspina�y si�, by je poprzebija�.Potem pomaga�y doros�ym zanie�� zdobycz do wsi.Przypomnia�o mi si�, jak pierwszy raz wspi��em si� nadrzewo, by obejrze� jeden ze srebrzystych balon�w.D�ugo wpatrywa�em si� wtedy we wszech�wiat malutkich s�o�c i�arz�cych si� paj�czyn. I teraz jeszcze przygl�dam si�czasem bezwarto�ciowym wytworom, lecz �adne z nich nie s�tak pi�kne jak te, za kt�rymi goni�em w dzieci�stwie.Krzyki dzieci ucich�y, jako �e za�ogi wr�ci�y ju� do swychdom�w, pozostawiaj�c mnie na brzegu niespokojnej ciszy.- Idziesz, Feliksie? - kr�pa sylwetka Brunona pojawi�asi� na tle zachodu s�o�ca. - June ju� si� st�skni�a za tob�.Jeste� daleko nawet, kiedy siedzisz z ni� w domu -powiedzia� mi ton jego g�osu.- Zaraz przyjd�.Wpatrywa�em si� w niewidoczne miasto, na po�y oczekuj�c,�e wzniesie si� nad horyzont, kiedy zniknie s�o�ce. Czu�em wsobie jego si��, kt�r� trwoni�em na t�sknot�.- Nie lubisz tego, prawda? - zapyta� mi�kko Bruno. -Zawsze tak by�o. Nie jestem �lepy.- Co chcesz przez to powiedzie�? - Irytowa�a mnie ta jegookazjonalnie okazywana �yczliwo��.- Mo�e powiniene� o tym pogada�.Nie odpowiedzia�em.- Wydaje mi si�, �e ci�gle spodziewasz si� od miastaczego� wi�cej, ale co mo�e ci da�? �ywi nas i to wszystko.Milcza�em, wi�c po chwili poszed� sobie.Zwleka�em z odej�ciem, dop�ki wznios�e poj�cia niewtopi�y si� w morze wieczoru. Nie by�o sensu chwyta� tychstalowob��kitnych krzywizn i kozio�kuj�cych luster...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]