Pohl Frederik-10 opowiadań, j. LITERATURA POWSZECHNA
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Frederik Pohl – 10 opowiadań
Frederik Pohl
Opowiadania
- 23 słowa
- Czekając na olimpijczyków
- Dajmy szanse mrówkom
- Dorastanie w Mieście na Skraju
- Dzień Milionowy
- Farmer na ulicach miasta
- Fermi i mróz
- Skarb w środku gwiezdnej tęczy
- Świąteczny program Rocky'ego Pythona
- W blasku komety
Frederik Pohl 23 słowa
Siedzę na brzegu czegoś, co uchodzi za łóżko. Jest zrobione z luźno przeplecionych taśm stalowych i nie ma
materaca, tylko dodatkowy koc szarozielonego koloru. Nie jest to wygodne, ale oczywiście ci tutaj spodziewają się, że
będzie mi jeszcze mniej wygodnie. Mają bowiem nadziej, że zostanę zabrany z aresztu w komisariacie do wiezienia
okręgowego, a następnie do kostnicy. Och, oczywiście najpierw będzie proces, ale to tylko formalność. Nie tylko zostałem
schwytany z dymiącym pistoletem w dłoni nad charczącym przedśmiertnie przez dziury w gardle Connaughtem, ale
również przyznałem się do tego. Ja bowiem - z pełną świadomością czynu i działając z premedytacją oraz szczególnym
nasileniem złej woli, jak to nazywają - zastrzeliłem Laurence'a Connaughta.
Morderców się uśmierca. Mają mnie więc uśmiercić. Szczególnie zaś dlatego, że Laurence Connaught ocalił mi
życie.
No cóż, są okoliczności łagodzące. Nie spodziewam się, by przekonały one przysięgłych.
Connaught i ja byliśmy przez całe lata bliskimi przyjaciółmi. W czasie wojny straciliśmy kontakt, w kilka lat po
wojnie spotkaliśmy się znowu w Waszyngtonie. Dorastaliśmy więc osobno. On stał się człowiekiem pełniącym misję.
Pracował nad czymś bardzo ciężko; nie chciał rozmawiać o swej pracy, a w jego życiu nie istniało nic innego, co
pomogłoby nam się porozumieć. A ja - cóż, ja też miałem własne życie. Nie związane z badaniami naukowymi. Zawaliłem
studia medyczne, on zaś je kontynuował. Nie wstydzi się tego, bo nie ma w tym nic, czego mógłbym się wstydzić. Po
prostu nie byłem w stanie znieść krojenia trupów. Nie lubiłem tego, nie chciałem, a gdy mnie zmuszano, robiłem to źle.
Dałem wiec spokój studiom.
Nie miałem więc tytułów naukowych, ale nie są one potrzebne na posadzie strażnika w Senacie.
Nie wydaje się to wam olśniewającą karierą? Oczywiście nie, ale lubiłem tę robotę. Gdy strażnicy są blisko,
senatorowie są przyjaźni i odprężeni, można też dowiedzieć się niezwykłych rzeczy o tym, co dzieje się za kulisami
władzy. A poza tym strażnik w Senacie może okazywać względy: dziennikarzom, którzy wdzięczni są za wskazanie
interesującej nowinki; urzędnikom administracji, którzy czasem umieją zawiązać całą intrygę opierając się na jednej
niedbale rzuconej i powtórzonej im uwadze; czy komukolwiek, kto podczas gorącej debaty chciałby znaleźć się na galerii
dla gości.
Larry Connaught też należał do tej kategorii. Spotkałem go któregoś dnia przypadkowo na ulicy, rozmawialiśmy
przez chwilę, on zaś zapytał; czy mógłbym go wprowadzić na zbliżającą się debaty o polityce zagranicznej. Owszem,
mogłem. Zadzwoniłem do niego nazajutrz z wiadomością, że mam dla niego przepustkę. No i przyszedł. Właśnie
wpatrywał się żarliwie swoimi małymi, mokrymi oczkami we wstającego, by zabrać głos, Sekretarza, gdy niespodzianie
rozległ się wrzask i garść środkowoamerykańskich fanatyków wyciągnęła broń, starając się zmienić amerykańską polityki
zagraniczną za pomocą prochu strzelniczego.
Sądzę, że pamiętacie tę historię. Było ich tylko trzech. Dwóch z pistoletami, jeden miał granat ręczny.
Rewolwerowcom udało się zranić dwóch senatorów i strażnika. Byłem tam właśnie i rozmawiałem z Connaughtem;
zauważyłem człowieczka z granatem ręcznym i rzuciłem się na niego. Zwaliłem go z nóg, ale granat poleciał. Z
wyciągniętą zawleczką. To były sekundy. Skoczyłem po granat, ale Larry Connaught mnie wyprzedził.
Artykuły w dziennikach zrobiły bohaterów z nas obu. Było prawdziwym cudem - napisały - iż Larry, który przykrył
granat własnym ciałem, zdołał wyszarpnąć go spod siebie i odrzucić w miejsce, w którym wybuchł nie czyniąc nikomu
szkody.
Bo wybuchł, lecz odłamki nie zraniły nikogo. Dzienniki podały, że Larry wskutek wybuchu stracił przytomność.
Rzeczywiście stracił. Trwało to sześć godzin, a, gdy odzyskał zmysły, był odurzony jeszcze przez cały dzień.
Dlatego odwiedziłem go następnego wieczoru
Ucieszył się na mój widok.
- Niewiele brakowało, Dick - powiedział. - Przypomniało mi to bitwę na Tarawie.
- Nie byłem tam - odpowiedziałem. - Chyba ocaliłeś mi życie, Larry.
- Ech, tam, Dick. No wiesz, po prostu skoczyłem. Szczęśliwie, mam wrażenie.
- Gazety mówią, że byłeś wspaniały - odpowiedziałem. - Mówią też, że zrobiłeś to tak szybko, że nikt nie dostrzegł,
co właściwie zaszło.
Zrobił lekceważący gest, ale jego mokre oczka miały wyraz czujności.
- Sądzę, że w gruncie rzeczy nikt tego tak dokładnie nie obserwował.
Westchnąłem.
1 / 67
Frederik Pohl – 10 opowiadań
- J a obserwowałem.
Przez chwilę przyglądał mi się bez słowa. Powiedziałem:
- Znajdowałem się miedzy tobą i granatem. Nie przeskoczyłeś koło mnie, nade mną, ani przeze mnie. Ale znalazłeś
się nad granatem. - Larry zaczął kręcić głową przecząco. - P o n a d t o Larry, upadłeś na granat. Wybuchł pod tobą. Wiem
o tym, bo w tym momencie prawie leżałem na tobie, eksplozja zaś wyrzuciła cię w powietrze. Czy miałeś na sobie
kamizelkę przeciwkulową?
Odchrząknął.
- No cóż, w gruncie...
- Daj spokój, Larry - przerwałem.
Zdjął okulary i zaczął przecierać swe wodniste oczy.
- Czy nie czytałeś gazet? Granat wybuchł o jard dalej mruknął.
- Larry - odpowiedziałem łagodnie - ja tam byłem.
Larry Connaught wyglądał, jakby mu się zrobiło niedobrze. Opadł na oparcie fotela, gapiąc się na mnie. Był małym
człowieczkiem, ale nigdy nie wyglądał na tak małego, jak w tym wielkim fotelu. Patrzył na mnie, jakbym był Nemezis we
własnej osobie.
I w końcu się zaśmiał. Zaskoczył mnie; zdawał się niemal uszczęśliwiony.
- Cóż u diabła, Dick - powiedział. - Wcześniej czy później muszę komuś o tym powiedzieć. Czemu nie tobie?
Nie mogę wam przekazać wszystkiego, co powiedział. Opowiem większą część. Ale nie to, co najważniejsze.
T e g o nie powiem nigdy i n i k o m u .
- Powinienem był się spodziewać, że zapamiętasz powiedział i uśmiechnął się do mnie z żałosną serdecznością. - Te
nasze dyskusje w kafeteriach, co? Całe noce przegadane na wszystkie tematy. Ale ty nie zapomniałeś.
- Powiedziałeś wtedy, że umysł ludzki posiada zdolność psychokinezy - odrzekłem: - Powiedziałeś, że wystarcza siła
umysłu, by człowiek mógł przenieść swe ciało w dowolne miejsce i w jednej chwili, bez pomocy maszyn i nie kiwnąwszy
nawet palcem. Powiedziałeś, że dla umysłu ludzkiego nie ma nic niemożliwego.
Powtarzając to czułem się jak kompletny idiota, bo te pomysły były śmiechu warte. Wyobraźcie sobie człowieka,
który może p o m y ś 1 e ć siebie z jednego miejsca w drugie! Ale... byłem przecież na tej galerii. Oblizałem wargi i
spojrzałem na Larry'ego Connaughta, czekając na potwierdzenie.
- Ależ byłem wtedy schlany - powiedział Larry. Zaśmiał się. - Wyobraź sobie!
Sądzę, że okazałem zdziwienie, bo Larry poklepał mnie po ramieniu i odzyskując powagę powiedział:
- Oczywiście, Dick. Nie masz racji, ale równocześnie ją masz. Sam umysł nie może dokonać niczego podobnego - to
był po prostu głupi, szczeniacki pomysł. A 1 e - ciągnął dalej, a jego oczy zaczęły błyszczeć podnieceniem, słowa zaś stały
się szybsze i głośniejsze - a 1 e istnieją - no cóż - techniki wiążące umysł z siłami fizycznymi, zwykłymi siłami fizycznymi,
których używamy na co dzień i które mogą zrobić wszystko. Wszystko! Wszystko, co wymarzyłem i jeszcze to, czego
dotychczas nie odkryłem. Przelecieć przez ocean? W sekundę, Dick! Izolować wybuchającą bombę? Oczywiście, łatwo!
Widziałeś, jak to zrobiłem. Och, to oczywiście wymaga pracy. Wymaga dopływu energii - nie da się uciec od praw natury.
Znokautowało mnie to na cały dzień. Ale zadanie było trudne; o wiele łatwiej na przykład spowodować, by pocisk rozminął
się z celem. A jeszcze łatwiej wydobyć nabój z komory ładunkowej i przenieść do kieszeni, by w ogóle nie mógł zostać
wystrzelony. Masz ochoto na angielskie klejnoty koronne? Możesz je mieć, Dick!
- Czy możesz przewidywać przyszłość? - zapytałem. - Nie. - Zmarszczył brwi. - Dick, to było głupie pytanie. To nie
są przesą...
- A jak z czytaniem cudzych myśli? Twarz mu się rozjaśniła.
- O, pamiętasz coś z tego, co mówiłem przed laty. Nie, Dick, tego też nie mogę zrobić. Może kiedyś, jeśli będę nad
tym pracował... Cóż, obecnie nie umiem. Ale jednak potrafię robić nie gorsze rzeczy. Mogą podsłuchiwać wszystko co się
dzieje, mogę widzieć wszystko co chce ujrzeć, gdziekolwiek na Ziemi. Albo poza nią, Dick! To jest trudne, ale robiłem to.
Mars! Widziałem go, wygląda jak kamienne usypisko.
Odchrząknąłem.
- Pokaż mi coś z tego, co potrafisz - poprosiłem.
Uśmiechnął się. Larry był zadowolony z siebie i nie miałem mu tego za złe. Przez całe lata, od dnia gdy wpadł na
pierwszy trop, krył się z tą sprawą. Przez dziesięć lat prób i eksperymentów był niemal zawsze na błędnej drodze, ale
ciągle coraz bliżej... M u s i a ł o tym opowiedzieć. Myślę, że był naprawdę zadowolony z tego, że ktoś się na koniec
domyślił.
- Pokazać ci coś? - powiedział. - Czemu nie, zastanówmy się, Dick. - Rozejrzał się po pokoju i mrugnął do mnie. -
Widzisz to okno?
Spojrzałem. Okno otworzyło się z trzaskiem drewnianych ram. I zamknęło.
- Radio - powiedział Lamy. Pstryknięcie i jego mały odbiornik sam się włączył. - Uwaga. - Radio znikło i znów się
pojawiło. - Było na szczycie Mount Everestu powiedział Larry lekko dysząc. Wtyczka na przewodzie radioodbiornika
uniosła się i wyciągnęła w stronę gniazdka, ale po chwili opadła na podłogę. - Nie - powiedział Larry drżącym głosem -
pokaże ci coś naprawdę trudnego. Patrz na radio, Dick. Uruchomię je bez podłączania do sieci! Same elektrony...
Wpatrywał się intensywnie w odbiorniczek. Ujrzałem, jak skala się zapala, przygasa i rozpala stałym blaskiem;
głośnik zaczął chrypieć. Stanąłem dokładnie za Larrym, dokładnie nad nim.
Posłużyłem się telefonem, który stał na stole obok. Ryzykowałem potężnie i wiedziałem o tym. Udało się. Trafiłem
go dokładnie za uchem. Zwinął się, nie wydawszy głosu. Uderzyłem go jeszcze dwa razy, metodycznie, aż byłem pewien,
że się nie ocknie przynajmniej przez godzinę. Odwróciłem go, a telefon postawiłem na miejscu. Zrewidowałem całe jego
mieszkanie. Znalazłem w biurku wszystkie jego notatki. Wszystkie informacje. Tajemnicę robienia tego, co robił. Wziąłem
za telefon i zadzwoniłem do policji waszyngtońskiej. Gdy usłyszałem syrenę za oknem, wyjąłem służbowy pistolet i
przestrzeliłem Larry'emu gardło. Zanim zdążyli go dotknąć, był już trupem.
Bo, widzicie, ja znałem Laurence'a Connaughta. Byliśmy przyjaciółmi i zaufałbym mu własne życie. Ale tu szło o
coś więcej, niż tylko życie.
Dwadzieścia trzy słowa nauczyły mnie robić to, co robił Laurence Connaught. Każdy, kto umie czytać, może to
zrobić. Zbrodniarze, zdrajcy, szaleńcy-formuła będzie służyła każdemu.
2 / 67
Frederik Pohl – 10 opowiadań
Laurence Connaught był uczciwym człowiekiem, myślę nawet, że był idealistą. Ale co będzie z człowiekiem, który
stanie się Bogiem? Wyobraź sobie, że powiedziano ci dwadzieścia trzy słowa, które pozwolą ci sięgnąć do każdego skarbca
bankowego, zajrzeć do każdego zamkniętego pokoju, przejść przez każdą ścianę? Wyobraź sobie, że strzał pistoletowy nie
mole cię zabić? Wyobraź sobie, że możesz stanąć pod spadającą bombą atomową i w mgnieniu oka przenieść się o tysiąc
mil dalej?
Mówi się, że władza demoralizuje, a władza absolutna demoralizuje absolutnie. A nie istnieje bardziej absolutna
władza niż ta, którą dają dwadzieścia trzy słowa, mogące wyswobodzić z każdego wiezienia i dać wszystko, czego się
zapragnie. Larry był moim przyjacielem. Ale zabiłem go z zimną krwią, wiedząc, co robię. Dlatego, że on nie mógł być
strażnikiem sekretu, który zrobiłby z niego króla świata...
Ale ja mogę.
Frederik Pohl Czekając na olimpijczyków
"Dzień dwóch odrzutek"
Gdybym pisał to jako powieść, zatytułowałbym rozdział o ostatnim dniu w Londynie na przykład "Dzień dwóch
odrzutek". A dzień to był paskudny, koniec grudnia, tuż-tuż przed świętami. Było zimno, mokro i w ogóle parszywie
(mówiłem, że to Londyn, nie?), ale wszystkich ogarnęło jakieś podniecenie wynikłe z oczekiwania: właśnie ogłoszono, że
Olimpijczycy przybędą nie później niż w sierpniu przyszłego roku i każdy już się napalał. Nie mogłem znaleźć wolnej
taksówki i spóźniłem się na lunch z Lidią. Jak było w Manahattanie? - zapytałem siadając w boksie obok niej, tuż po
szybkim pocałunku na powitanie.
- Niczego sobie - odpowiedziała nalewając mi drinka. Lidia też była pisarką... w każdym razie oni nazywają siebie
pisarzami, ci, którzy łażą za sławnymi ludźmi i zapisują o nich wszystkie plotki i żarty, a potem wydają to wszystko w
książkach ku rozweseleniu prostaczków. Przecież to nie jest prawdziwe p i s a n i e, nie ma w tym nic twórczego, ale zysk
daje niezły, a i zbieranie danych (tak mi mówi Lidia) to sama przyjemność. Lidia poświęcała dużo czasu na kursowanie za
osobistościami, co wcale się dobrze nie przysłużyło naszemu romansowi. Odczekała, aż skończę pierwszego drinka, po
czym zapytała:
- Skończyłeś już swoją książkę?
- Nie nazywaj tego "moją książką" - odparłem. - Ona ma tytuł: Ośla Olimpiada. Po południu idę do Marcusa w tej
sprawie.
- Nie nazwałabym tego wstrząsającym tytułem - zauważyła. Lidia zawsze chętnie przekazuje mi swoją opinię o
czymś, co jej się nie podoba. - Nie sądzisz, że już za późno na pisanie jeszcze jednego romansu naukowego o
Olimpijczykach? - Potem uśmiechnęła się słodko i dodała: - Mam ci coś do powiedzenia, Jul. Ale najpierw się napij.
I już wiedziałem, co mnie czeka, a była to pierwsza odrzutka.
Na własne oczy obserwowałem cały proces. Jeszcze przed ostatnią wyprawą "badawczą" Lidii za ocean zacząłem
podejrzewać, że jej początkowo płomienne uczucie cokolwiek ochłodło, nie byłem więc zaskoczony, kiedy teraz, bez
żadnych dalszych wstępów oświadczyła mi: - Mam kogoś, Jul.
- Rozumiem - powiedziałem. Naprawdę to rozumiałem; nalałem sobie trzeciego drinka, podczas gdy ona
opowiedziała mi o wszystkim.
- To dawny pilot kosmiczny, Juliuszu. Był na Marsie, na Księżycu, wszędzie, i w ogóle jest uroczy. Nie uwierzysz,
ale jest też mistrzem w zapasach. Oczywiście ma żonę, jak się to często zdarza, ale porozmawia z nią o rozwodzie, gdy
tylko dzieci trochę podrosną.
Spojrzała na mnie wyzywająco, wyraźnie chcąc, żebym wyzwał ją od idiotek. Ja w ogóle nie miałem zamiaru się
odzywać, ale na wypadek, gdybym miał, dodała: - Nic mi nie mów, co myślisz.
- Nic nie myślałem - zaprotestowałem.
Westchnęła. - Dobrze to zniosłeś - rzekła, a brzmiało to tak, jakbym sprawił jej zawód. - Posłuchaj, Juliuszu, wcale
tego nie ukartowałam. Możesz być pewien, że zachowam dla ciebie wiele sympatii. Chciałabym, żebyśmy pozostali
przyjaciółmi... Mniej więcej wtedy przestałem jej słuchać.
Mówiła coś jeszcze w tym samym duchu, ale jeśli mnie coś w tym zaskoczyło, to tylko szczegóły. W sumie
świadomość końca naszego romansu przyjąłem nader spokojnie. Zawsze wiedziałem, że Lidia ma słabość do mocnych
ludzi. Co gorsza, nigdy nie darzyła szacunkiem tego, co ja piszę. Tak jak wielu innych gardziła romansami naukowymi
opisującymi przyszłość i przygody na innych planetach, czego więc mogłem się na dalszą metę spodziewać?
Pożegnałem więc ją pocałunkiem i uśmiechem (i jeden, i drugi był niezbyt szczery) i ruszyłem w stronę biur mojego
wydawcy. Tu spotkała mnie druga odrzutka. Ta zabolała mnie naprawdę.
Redakcja Marka znajdowała się w starym Londynie, nad rzeką. To stara firma, w starym budynku, a i ludzie w niej
zatrudnieni też mają swoje lata. Kiedy firmie potrzebni są urzędnicy czy redaktorzy, zazwyczaj zatrudnia byłych
nauczycieli, których uczniowie czy studenci już wyrośli i już ich nie potrzebują. Firma ich przyucza do nowego zawodu.
Oczywiście dotyczy to tylko niższych stanowisk; wyżsi, tak jak sam Mark, to swobodni pracownicy szczebla
kierowniczego, na stałej pensji, z prawem do nie kończących się, zakrapianych winem obiadków z autorami, które
zazwyczaj kończą się dobrze po południu.
Musiałem czekać na niego całą godzinę; wyraźnie był to dzień właśnie takiego obiadku. Nie złościłem się. Byłem
święcie przekonany, że nasze spotkanie okaże się krótkie, miłe i finansowo korzystne. Dobrze wiedziałem, że Ośla
Olimpiada to jeden z moich najlepszych romansów naukowych. Nawet tytuł obmyśliłem sprytnie. Książka była z
klasycznym podtekstem, aluzją do Złotego osła Lucjusza Apulejusza sprzed gdzieś dwóch tysięcy lat; klasyczne wątki
splotłem w komiczną, przygodową opowieść o przyjściu prawdziwych Olimpijczyków. Z góry umiem stwierdzić, czy rzecz
się spodoba, a w tym wypadku. wiedziałem, że czytelnicy wprost się na nią rzucą.
Kiedy w końcu dotarłem do Marcusa, ten miał oczy szkliste, jak zwykle po obiadku. Na biurku zobaczyłem mój
maszynopis.
Zobaczyłem też przypięty do niego kwit z czerwoną obwódką i był to pierwszy zwiastun złych wieści. Kwil był
orzeczeniem cenzora, a czerwona obwódka oznaczała obstat.
3 / 67
Frederik Pohl – 10 opowiadań
Mark nie trzymał mnie długo w napięciu. - Nie możemy wydać - odezwał się kładąc dłoń na maszynopisie. -
Cenzorzy odrzucili.
- Nie mieli prawa! - zawrzasnąłem, przez co siedząca za biurkiem w kącie stara sekretarka Marcusa obrzuciła mnie
niemiłym spojrzeniem.
- Ale to zrobili - odparł Mark. - Powiem ci, co tu jest napisane: "...jego charakter może urazić członków delegacji
Konsorcjum Galaktycznego, których potocznie nazywa się Olimpijczykami..." i jeszcze "...w ten sposób zagraża
bezpieczeństwu i spokojowi w Imperium..." i jeszcze wiele różnych rzeczy, które w sumie oznaczają "nie". Nie ma nawet
propozycji zmian; po prostu całkowite veto. To teraz makulatura, Jul. Zapomnij o tym.
- Ale w s z y s c y piszą o Olimpijczykach! - zaskowyczałem.
- Wszyscy p i s a 1 i - poprawił mnie. - Obecnie, gdy już są blisko, cenzorzy wolą nie ryzykować. - Rozwalił się w
fotelu i pocierał oczy; wyraźnie żałował, że nie poszedł się zdrzemnąć, zamiast łamać mi serce. Potem dodał zmęczonym
głosem: Więc co masz zamiar zrobić, Jul? Napiszesz nam coś zamiast tego? Rozumiesz, to musi być szybko; sekretariat nie
lubi, jak się przeciąga datę wykonania umowy ponad trzydzieści dni. I ma to być coś dobrego. Nie ma mowy, żebyś
zamydlił mi oczy jakąś starocią z dna twojej szuflady - i tak zresztą już to wszystko widziałem.
- Jak, na piekła, mam napisać całą nową książkę w trzydzieści dni? - zawołałem.
Wzruszył ramionami; wyglądał na coraz bardziej śpiącego i coraz mniej zainteresowanego moimi problemami. - Jak
nie możesz, to nie możesz. Pozostaje ci tylko zwrócić zaliczkę - powiedział do mnie.
Szybko się uspokoiłem. - No, nie - zacząłem mówić - nie ma takiej potrzeby. Co prawda nie wiem, czy skończę w
trzydzieści dni...
- A ja wiem - przerwał mi. Wzruszyłem ramionami. Masz już pomysł. na nową? - zapytał.
- Mark - powiedziałem cierpliwie - zawsze mam pomysły na nowe książki. Taki właśnie jest zawodowy pisarz. To
maszyna do produkcji domysłów. Zawsze mam więcej pomysłów, niż mógłbym wykorzystać...
- No więc? - upierał się przy swoim.
Poddałem się, bo jeśli moja odpowiedź brzmiałaby "tak", on zaraz by chciał wiedzieć, co to za pomysł. - Nie
całkiem przyznałem.
- W takim razie - stwierdził - lepiej od razu idź tam, skąd bierzesz pomysły, bo obojętnie, czy na dostarczenie
książki, czy na zwrot zaliczki, masz tylko trzydzieści dni.
I macie tu wydawcę.
Wszyscy są tacy sami. Na początku bardzo mili i wylewni, w czasie owych długich alkoholowych obiadków i
optymistycznych rozmów o milionowych nakładach wciskają ci umowy do podpisu. A potem robią się paskudni. Chcą,
żeby im jeszcze dostarczyć gotowy materiał. Kiedy go nie dostaną albo kiedy cenzorzy położą obstat, to już nie ma
żadnych miłych rozmówek tylko rozważania o tym, jak to będzie, gdy edyle wtrącą cię do ciemnicy za długi.
Poszedłem więc za jego radą. Wiem, dokąd trzeba chodzić po pomysły, i nie jest to Londyn. Zresztą żaden rozsądny
człowiek nie zostaje w Londynie na zimę, ze względu na pogodę i natłok obcokrajowców. Wciąż jeszcze nie mogę się
oswoić z widokiem owych rosłych, rustykalnych przybyszów z Północy oraz smagłych Hindusek i Arabek w samym sercu
miasta. Przyznaję, często pociąga mnie ów czerwony znak kastowy i para czarnych oczu błyskających spod tych
wszystkich szat i zasłon. Można to tak ująć: to co sobie wyobrażamy, jest zawsze bardziej podniecające niż to co widać,
szczególnie jeśli widać na przykład niską, krępą Brytyjkę w rodzaju Lidii.
Kupiłem więc bilet na nocny ekspres do Rzymu, gdzie miałem się przesiąść na wodolot do Aleksandrii. Pakowałem
się porządnie, nie zapominając o kapeluszu słonecznym z szerokim rondem, o płynie odstraszającym owady oraz - och,
oczywiście - o rysiku i tabliczkach, na wypadek gdyby wpadł mi do głowy jakiś pomysł na książkę. Egipt! Miasto, gdzie
zaczynała się właśnie sesja zimowa konferencji na temat Olimpijczyków... gdzie znajdę się wśród uczonych i astronautów
nieodmiennie tryskających pomysłami do nowych romansów naukowych, które ja napiszę... gdzie będzie ciepło...
Gdzie edyle mojego wydawcy będą mieli kłopoty z odnalezieniem mnie w przypadku, gdyby żaden pomysł na
książkę się nie pojawił.
Tam, dokąd się chodzi po pomysły
Żaden się nie pojawił.
Było to pewne rozczarowanie. Niektóre z moich najlepszych rzeczy powstały w pociągach, samolotach i na statkach,
ponieważ tam nikt nie przeszkadza, a człowiek nie może się urwać na spacer, bo nie ma dokąd pójść. Tym razem nic z tego
nie wyszło. Przez cały czas, gdy pociąg sunął mokrą, pustą, zimową angielską równiną, siedziałem trzymając tabliczkę
przed sobą i rysik gotowy do akcji, ale gdy wjechaliśmy do tunelu, tabliczka była wciąż dziewicza.
Nie miałem się co oszukiwać: był to kanał. Całkowity, zupełny kanał. W mojej głowie nie działo się nic, co mogłoby
się przeistoczyć w pierwsze sceny nowego romansu naukowego.
Nie po raz pierwszy w mojej karierze literackiej przytrafiła mi się blokada twórcza. To jakby choroba zawodowa
każdego pisarza. Ale tym razem było najgorzej. Naprawdę wiązałem wielkie nadzieje z Oślą Olimpiadą; liczyłem nawet, że
się ukaże dokładnie w tych cudownych dniach, kiedy Olimpijczycy osobiście zjawią się w naszym Układzie Słonecznym, z
czego wyniknie znakomita reklama i książka osiągnie wręcz n i e s a m o w i t y nakład... a co gorsza, wydałem już całą
zaliczkę. Pozostała mi tylko pewna, bardzo niewielka rezerwa kredytowa.
Nie po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać, co by to było; gdybym zajął się inną pracą. Gdybym na przykład
został w służbie państwowej, tak jak chciał tego ojciec.
Właściwie to nie miałem żadnego wyboru. Urodziłem się w trzechsetną rocznicę rozpoczęcia podboju Kosmosu, a
mama powiedziała mi, że pierwszym słowem, jakie wymówiłem, był "Mars". Mówiła też, że powstało pewne
nieporozumienie, bo zrazu myślała, że chodzi o boga, nie o planetę, więc wraz z ojcem poważnie zastanawiali się, czy nie
przygotowywać mnie do stanu duchownego. Kiedy jednak umiałem już czytać, wszyscy dobrze wiedzieli, że mam bzika na
punkcie Kosmosu: Tak jak większość moich rówieśników (tych, co lubią moje książki) wychowywałem się na relacjach z
wypraw kosmicznych. Miałem ledwie kilkanaście lat, gdy odebrano pierwsze zdjęcia z próbnika wysłanego w stronę Julii,
planety obiegającej Alfę Centauri; zdjęcia przedstawiały kryształowe struktury i drzewa o srebrnych liściach.
Korespondowałem z innym chłopakiem, który mieszkał w jednej z jaskiniowych kolonii na Księżycu, i zaczytywałem się
wprost relacjami z pościgów edyli. za przestępcami po księżycach Jowisza. Nie byłem jedynym wśród moich rówieśników,
którego oczarował Kosmos, ale ja z tego nigdy nie wyrosłem.
4 / 67
Frederik Pohl – 10 opowiadań
Oczywiście zostałem pisarzem romansów naukowych; o niczym więcej nie miałem zielonego pojęcia. Gdy tylko
zarobiłem pierwsze pieniądze za fantastykę, rzuciłem posadę sekretarzy u jednego ż posłów cesarskich na zachodniej
półkuli i spróbowałem się utrzymywać wyłącznie z pisania.
I nawet nieźle mi to wychodziło - nienajgorzej, powiedzmy - a właściwie, mówiąc ściśle, utrzymywałem się na
pewnym, choć nie zawsze równym poziomie z dwóch romansów naukowych rocznie, przy czym na moje hobby - ładne
kobiety, jak Lidia - mogłem sobie pozwolić z dodatkowego wynagrodzenia, gdy któraś z moich książek doczekała się
adaptacji telewizyjnej lub teatralnej.
I wówczas nadeszły sygnały od Olimpijczyków, i cała produkcja romansów naukowych zyskała zupełnie inne
oblicze.
Była to oczywiście najbardziej sensacyjna wiadomość w całej historii ludzkości. A więc istnieją inne rasy
inteligentne zamieszkujące gwiazdy naszej Galaktyki! Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, że to wydarzenie będzie
miało na mnie wpływ tak bezpośredni, jeśli nie liczyć radości.
Bo z początku była to radość. Udało mi się dostać do wnętrza owegh radioobserwatorium w Alpach, które nagrało
tamte pierwsze sygnały, i usłyszałem je na własne uszy:
Bip ua bip..
Bip ii bip ua bip bip
Bip ii bip ii bip ua bip bip bip.
Bip ii bip ii bip ii bip ua uuuuu.
Bip ii bip ii bip ii bip ii bip ua bip bip bip bip bip.
Teraz to wydaje się bardzo proste, ale minęło trochę czasu, nim ktoś się domyślił, co oznaczają te pierwsze sygnały
od Olimpijczyków. (Wówczas jeszcze, oczywiście, nie nazywaliśmy ich "Olimpijczykami". Nawet i teraz nie
nazywalibyśmy ich tak, gdyby duchowni mieli coś do powiedzenia w tej sprawie, ponieważ uważają oni, że jest to niemal
świętokradztwo, ale jak w końcu można nazwać bogom podobne istoty z niebios? Nazwa przyjęła się od razu i kapłani po
prostu musieli się z tym pogodzić.) Nie będę ukrywał, że to mój dobry przyjaciel Flawiusz Samuelus ben Samuelus
pierwszy rozszyfrował te sygnały i opracował odpowiedź, którą wysłaliśmy nadawcom - tę właśnie odpowiedź, co cztery
lata później poinformowała Olimpijczyków, że ich usłyszeliśmy.
Tymczasem wszyscy oswajaliśmy się z tą cudowną nową prawdą: nie jesteśmy sami we Wszechświecie! Rynek na
romanse naukowe był bez dna. Moja kolejna książka nosiła tytuł Bogowie z radia. i drukarnie nie mogły nadążyć za
popytem.
Myślałem, że tak będzie zawsze.
Mogłoby i tak być... gdyby nie strachliwi cenzorzy.
Przespałem tunel - wszystkie tunele zresztą, nawet te pod Alpami - i gdy się zbudziłem, pociąg zbliżał się do Rzymu.
Mimo że tabliczki były nadal uporczywie puste, czułem się znacznie lepiej. Wspomnienie Lidii znikało z pamięci,
miałem jeszcze dwadzieścia dziewięć dni na dostarczenie nowego romansu naukowego, a przy tym Rzym to zawsze Rzym!
Ośrodek Wszechświata - no, nie licząc tych wszystkich nowych danych astronomicznych, jakie mogliby nam przekazać
Olimpijczycy. W każdym razie to najwspanialsze miasto na świecie. Tu się wszystko dzieje.
Nim zdążyłem wysłać stewarda po śniadanie i przebrać się w świeże szaty, byliśmy już na miejscu i już trzeba było
wychodzić z pociągu do wnętrza olbrzymiego, hałaśliwego dworca.
Kilka lat już nie widziałem Rzymu, ale Wieczne Miasto nie zmienia się wiele z upływem czasu. Tybr wciąż
śmierdział. Nowe wieżowce mieszkalne nadal skutecznie zakrywały stare ruiny, chyba że ktoś zanadto się zbliżył; muchy
nadal dokuczały, a młodzi rzymianie nadal oblegali dworzec, oferując swe usługi jako przewodników po Złotym Domu
(tak jakby któryś z nich mógł przedostać się przez straże Legionów), kupno świętych amuletów lub swoje siostry.
Ponieważ pracowałem kiedyś jako jeden z sekretarzy prokonsula narodu Czirokezów, mam przyjaciół w Rzymie.
Ponieważ jednak nie przyszło mi do głowy ich zawiadomić o przyjeździe, ni kogo nie zastałem. Nie miałem wyboru:
musiałem nocować w wysokościowej gospodzie na Palatynacie.
Pokój był przeraźliwie drogi, oczywiście. Wszystko w Rzymie jest drogie - i dlatego tacy jak ja mieszkają na
zapadłej prowincji w rodzaju Londynu - doszedłem jednak do wniosku, że dopóki nadejdą rachunki, to albo znajdę sposób
usatysfakcjonowania Marcusa i dostanę resztę pieniędzy, albo będę tak ugotowany, że kilka dodatkowych długów nie
zmieni sytuacji.
Doszedłszy do tego wniosku postanowiłem pozwolić sobie na luksus najęcia służącego. Wybrałem uśmiechniętego,
muskularnego Sycylijczyka czekającego w biurze najmu w sieni, dałem mu klucze do bagażu i kazałem zanieść wszystko
do pokoju, a potem zrobić rezerwację na jutrzejszy poduszkowiec do Aleksandrii.
Właśnie wtedy szczęście zaczęło się nieco milej uśmiechać.
Gdy Sycylijczyk wrócił do winiarni po następne polecenia, oznajmił: - Obywatelu Juliuszu, dowiedziałem się, że
pewien obywatel będzie też jutro jechał do Aleksandrii. Czy zechcesz wziąć z nim wspólną kabinę?
To miło, gdy wynajęty sługa stara się zaoszczędzić ci wydatków. - Co to za jeden? - zapytałem, tonem głosu
wyrażając jednak aprobatę. - Nie chciałbym trafić na jakiegoś nudziarza.
- Sam się możesz przekonać, Obywatelu Juliuszu. On jest teraz w łaźni. To Judejczyk; nazywa się Flawiusz
Samuelus.
W ciągu pięciu minut pozbyłem się szat i owinięty prześcieradłem rozglądałem się po tepidarium.
Od razu dostrzegłem Sama. Leżał wyciągnięty, z przymkniętymi oczami, podczas gdy masażysta ugniatał jego stare,
tłuste ciało. Bez słowa położyłem się na sąsiednim kamieniu. Kiedy Sam z jękiem przewrócił się na plecy i otworzył oczy,
odezwałem się: - Witaj, Sam.
Rozpoznał mnie dopiero po chwili; do łaźni zdjął kontaktówki. Jednak po usilnym mrużeniu oczu na jego twarzy
pojawił się uśmiech. - Jul! - wykrzyknął. - Jaki świat jest mały! Bardzo się cieszę, że cię widzę!
I wyciągnął ręce, by mnie uściskać pod łokcie, naprawdę serdecznie, tak jak oczekiwałem. U Flawiusza Samuelusa
naibardziej podoba mi się między innymi to, że mnie lubi.
Inną cechą Sama, która mi się podoba, jest fakt, że choć to konkurent, to przy tym jest niewyczerpalnym naturalnyfi
źródłem. Sam pisze romanse naukowe. Robi nawet więcej: wielokrotnie pomagał mi w sprawach naukowych z moich
romansów, toteż gdy usłyszałem z ust Sycylijczyka imię Sama, przyszło mi do głowy, że to właśnie on przydałby mi się
najbardziej w obecnej trudnej sytuacji.
5 / 67
[ Pobierz całość w formacie PDF ]