Podrzucki Wawrzyniec - Yggdrasill 01 - Uśpione archiwum, 1957 ebooków literatury polskiej

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
U
ŚPIONE
ARCHIWUM
Y
GGDRASILL
.
C
ZĘŚĆ PIERWSZA
W
AWRZYNIEC
P
ODRZUCKI
ROZDZIAŁ 1
Poliprocesory w głowie Thomasa Farquaharta włączyły się automatycznie w chwilę
po tym, jak pijany w sztok stoczył się ze schodów w Przewoltowanym Węgorzu i stracił
przytomność. Tylko ich czujności zawdzięczał, że ranek następnego dnia nie przywitał go
obezwładniającym bólem głowy ani smakiem wymiocin w ustach. Służbowe
bioimplanty, dzięki którym mógł bezkarnie opychać się proszkiem na karaluchy, o
alkoholu nie wspominając, nieraz
już okazały się prawdziwym błogosławieństwem.
Jednak po wczorajszej kłótni z arcykonstablem Gerhardem von Kloskym Thomas
chciał jedynie upić się jak za dawnych czasów, toteż z pełną świadomością wyłączył je
jeszcze przed progiem baru. Usłużne wszczepy zdołały przez noc oczyścić jego organizm
z toksyn, ale niewiele mogły poradzić na moralnego kaca. Nigdy więcej! - poprzysiągł
swemu odbiciu w lustrze, a potem zaczął się zastanawiać, kto pomógł mu w dotarciu do
domu. Sam tego nie dokonał, to pewne. Nie mógł sobie nawet przypomnieć, kiedy i jakim
sposobem opuścił Węgorza ani co wyprawiał po tym, jak piwo odebrało mu rozum. I
lepiej nie myśleć, jakie powitanie czeka go dzisiaj w strażnicy, jeśli paplanina
zawistnych języków dotarła już do uszu arcykonstabla.
Thomas otworzył niewielką ścienną garderobę, na której dnie spoczywał cały jego
służbowy sort: jeden galowy mundur, dwa polowe uniformy na zmianę, kilka
kompletów przepisowej bielizny, no i skórka, starannie złożona w małym futerale, która,
podobnie jak poliprocesory, była osobistym podarkiem od von Klosky’go. Z ciężkim
sercem Farquahart podniósł szare etui, oczyma duszy widząc już, jak składa je na
biurku arcykonstabla razem
z całą resztą. Gerhard, co prawda, wybaczał Thomasowi
wiele, ale nawet wyrozumiałość tego niezwykłego człowieka musiała mieć swoje
granice i trudno było oczekiwać, że von Klosky przymknie oko na wczorajsze wybryki
swojego zastępcy. Cóż, Farquahart zdawał sobie sprawę, że sam jest sobie winien, i
nie będzie miał prawa narzekać na niesprawiedliwość losu, jeśli Gerhard postanowi
odebrać mu insygnia konstabla. Nie wiedział tylko, jak upora się z własnym wstydem i
upokorzeniem, których bez wątpienia nie oszczędzą
mu najbliższe dni, i z żalem po
utracie takich cudeniek jak poliprocesory czy skórka.
Farquahart otworzył futerał i wyjął z niego cienki jak mydlana bańka jednoczęściowy
kombinezon, który potrafił wiele ciekawych rzeczy, ale jego głównym zadaniem był
kamuflaż, bliski zresztą idealnego. Ten jeden, ostatni raz, pomyślał ze smutkiem,
ostrożnie przywdziewając skórkę. Narzucił na nią swój zwykły polowy uniform
młodszego konstabla i z westchnieniem ulgi spostrzegł, że nikt nie skorzystał z jego
wczorajszej niedyspozycji i nie ukradł mu neutralizatora. Szybko przełknął trudne do
zidentyfikowania resztki z niesprzątanego od dwóch dni stołu i wyszedł z domu.
Była dopiero siódma i do przepisowej pory rozpoczęcia służby została godzina, ale
Thomas liczył na to, że spacer pustymi jeszcze uliczkami pomoże mu przewietrzyć umysł
i wyrzucić z niego większość przykrych wspomnień z wczorajszej nocy, a przede
wszystkim przygotować się psychicznie na spotkanie z przełożonym.
Skromne dormitorium Thomasa znajdowało się po zachodniej stronie Rzeki, podobnie
jak strażnica, i gdyby zaraz po przekroczeniu progu skierował się na północ, dotarłby
do niej w niecałe dziesięć minut. Wybrał jednak okrężną drogę biegnącą stromymi
zaułkami w kierunku placu u stóp Wesendu, gdzie nawet o tak wczesnej godzinie
powinny być już otwarte pierwsze stragany i budki z jego ulubioną erba mate. Szedł
bez pośpiechu, mijając domy średnio zamożnych mieszczan, nad którymi górowały wille
Wysokich Rodów, jak jaskółcze gniazda uczepione skarpy Ryftu. Zabudowa w Keshe
była gęsta, niemniej tu i ówdzie pozostały jeszcze nagie skrawki dziewiczego
żywogruntu, który o tej porze był w szczytowej fazie cyklu. W ciszy poranka można było
usłyszeć, jak regularnie oddycha, wchłaniając stare i oddając świeże, przesycone chłodną
wilgocią powietrze.
Thomas starał się nie myśleć na razie o niczym szczególnym, delektował się po
prostu rześkością poranka i rozluźniał umysł. Skręcił i omijając San-Soho, zszedł po
drewnianych schodach na główny plac miejski. Tak jak przypuszczał, nad jedną z budek
unosiła się para z kociołków, roztaczając w porannym powietrzu kuszące zapachy.
Podszedł do niej i z ciekawością zajrzał do środka.
-
Dzień dobry - odezwał się do niewysokiego człowieczka, który krzątał się wśród
swoich garów.
-
O, pan konstabl! Witam, witam. - Zagadnięty uśmiechnął się szeroko do
pierwszego w tym dniu klienta. - A cóż to tak wcześnie?
-
Jakoś nie mogłem dzisiaj spać - rzekł Thomas, rzucając pierwszy z brzegu powód,
jaki przyszedł mu do głowy.
-
No tak, czasem najdzie człowieka taka duchota w nocy... - przytaknął straganiarz
ze zrozumieniem, szybko jednak przeszedł do sedna. - To jak, bierzemy coś?
-
Jeśli jest erba mate...
-
Oczywiście, i to świeżutko zaparzona. Jak podać: słodką czy soloną?
-
Soloną, jeśli można. I z odrobiną mleka.
-
Doskonale. - Straganiarz nalał parujący napój do kubka. - A może coś do tego na
ząbek?
-
Ee... A co jest?
-
No cóż... Jakby było trochę później, miałby pan konstabl w czym wybierać, a
teraz jest tylko pokkala na półkwaśno albo ryżopros z ostrym sosem. Ale obydwie
rzeczy wyśmienite, gwarantuję.
-
No dobrze, niech będzie ryżopros - zgodził się Thomas, bo spacer i aromaty z
kociołków
zdążyły
pobudzić jego apetyt.
-
Służę z przyjemnością - rzekł tamten i zręcznym ruchem położył całe zamówienie na
wąskim kontuarze.
Kubek parzył w rękę. Erba mate była gorąca, ale taką właśnie Thomas lubił
najbardziej. Sączył ją niespiesznie, na wszelki wypadek opierając się o kontuar tyłem
do straganiarza. To powinno wystarczająco wyraźnie dać do zrozumienia
właścicielowi budy, że pan konstabl nie ma tego ranka ochoty na żadne pogawędki.
Niestety...
-
Ludziom to już w ogóle nie można dzisiaj wierzyć – Thomas usłyszał niby to
obojętnie wypowiedziane słowa. - Bo przecież niemożliwe, żeby pan konstabl wczoraj...
Farquahart odwrócił się raptownie do straganiarza, rozchlapując na rękę gorący płyn.
-
Co wczoraj? - rzucił ostro i spojrzał tamtemu prosto w oczy.
-
Ależ nic zgoła! - Straganiarz aż się cofnął na widok niewróżącej niczego dobrego miny
strażnika. - Ja tylko... Ja tylko chciałem zapytać, czy sos nie jest przypadkiem za ostry.
-
Może być - mruknął Thomas z pełnymi ustami.
Tak naprawdę sos był mdły. Kolejne oszustwo na coraz dłuższej liście, pomyślał
Thomas. Ale jeszcze na progu domu przyrzekł sobie solennie, że dzisiaj nikomu nie
pozwoli się sprowokować i nie wda się w żadną awanturę, bąknął więc tylko:
-
Przepraszam, niepotrzebnie się uniosłem - po czym w milczeniu wziął się do
kończenia posiłku.
Straganiarz odetchnął z ulgą, a chcąc odwzajemnić uprzejmość, nachylił się nad
kontuarem ku konstablowi... i został poczęstowany swoją własną potrawą, którą
Farquahart parsknął mu nagle prosto w twarz.
Miska i kubek, wypuszczone z rąk, stuknęły o wypolerowane tysiącami stóp
ogniodębowe klepki placu. Thomas złapał się za głowę i zatoczył na ścianę budki, tak
rozdzierający był alarm, który niespodziewanie zawył w jego sensorium. Zawył, lecz
urwał się gwałtownie po kilku sekundach, pozostawiając Farquaharta w chwilowym
szoku.
- Święta macierzy, panie konstablu! - krzyknął szczerze zaniepokojony
straganiarz, ścierając z twarzy resztki tego, czym opluł go Thomas. - Co z wami?
Przecież to nie mogło być aż takie ostre, sam kosztowałem! - I z niedowierzaniem
rzucił się do swoich garnków, by sprawdzić, czy rzeczywiście nie przesadził z
przyprawami.
Oprzytomniawszy po pierwszym zaskoczeniu, Thomas wysypał na kontuar kilka
monet, bez liczenia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jaczytam.htw.pl