Pod pierzyna, eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Stefan ŻeromskiPod pierzynšZ dziennikaImieniny pani Heleny... Jedziemy! Serce uderzać przestaje ze szczęcia:zobaczę jš, napatrzę się bogactwa jasnorudych włosów, ust z lekko pochylonšdolnš wargš, oczu tajemniczych, bez blasku, milczšcych, zamglonych,bladoniebieskich, oczu istot przeżytych, z wystygłymi sercami, jak mawiaćzwykli utalentowani a tendencyjni beletryci, według mnie za oczu istotwyższego gatunku, mówišcych to tylko, co mówić można, co mówić każekonwenans.Zresztš... co mnie obchodzš beletryci?... Mylę o tej chwili, gdy zwróci zwolna w mojš stronę przelicznš głowę i spojrzy miało a zimno. Tęsknię zatobš, spojrzenie bogini'... Tak, nie jest to feblik; to głębia - to, że siętak wysłowię, ocean.Znam dobrze historię pani Heleny; wiem, że przed mężem jej, nie mniejszanownym jak dystyngowanym panem Stanisławem, był kto, kto uczył jš muzykii piewu oraz wypiewał jej więcej, niż powinien był wypiewać; wiem, żenastępnie cały rok przepędziła w Palermo; wiem i co więcej - i dlategowłanie, otwarcie mówišc, to w niej przede wszystkim uwielbiam, czymgardzę... Wyzyskać sytuację - jest to filozofia jedyna, jakš rzšdzimy sięzawsze, n'est-ce pas?Zaprzężono Bohuna i Figlarkę do ogromnego wasšga; główny furman Ludwik (ówsławny na cały nasz powiat Ludwik z przysłowiem "tego" i głowš w kształciewazy) w garć plunšł, lejce ujšł i jest "fertyk" pod gankiem.Fraki, krawaty rautowe, brody "wymierzwinione", na lewej stronie każdegoczoła po loczku - dżentelmeni; mało powiedzieć dżentelmeni - kwiaty!Wsuwamy się w futra, wskakujemy, jedziemy. Jest nas czterech tylko, leczmiało orzec mogę, że w wasšgu naszym jedzie inteligencja, jedzie dowcip,jedzie szyk i, że tak powiem, filozofia naszego powiatu.Mróz jest duży. W zimnym powietrzu lecš drobniutkie pytki niegu, mieszajšsię z iskrami mrozu, które zdziera z lodówki wiatr straszliwy, dmšcynieznonie, monotonnie, z cichym, ledwo dosłyszalnym, namiętnym drżeniem, cousypia i przeraża. Na nieobjętych okiem obszarach mknš po wierzchu skorupynieżnej niby dymy białe, leniwe, przejrzyste, sypkie jak piasek - mknš ażdo umęczenia wzroku i przepadajš w dali, roztapiajšc się w ogromieniebieskim.Drogi po odwilży olizgły jak szklanki. Konie idš pod lada górkę - wedługorzeczenia Ludwika - "pyskami się podpierajšcy", z góry zjeżdżajš na tylnychnogach, przednimi, niby w menuecie, drepcšc. Łamiš się pod ocelami kopytlody w kałużach, koła wrzynajš się w skorupę niegowš, nosy się nikczemnieczerwieniš... Aby prędzej!Istniejš od nas do Kabzic dwie drogi: gociniec i tak zwana "na rzekę".- Na rzekę pojedziemy, janie... tego? - pyta Ludwik. - Można chyba będzie -odpowiadamy zbiorowo - dużo bowiem jest bliżej.Jedziemy "na rzekę". Po upływie pół godziny, minšwszy długš wie Biebrzczyn,dojeżdżamy nad brzeg rzeki, słusznie zupełnie dla usprawiedliwienia nazwydrogi - istniejšcej. Przejechać jš trzeba w bród w tym włanie miejscu,gdzie tworzy ona szerokš szyję kilkudziesięciomorgowego stawu. Powierzchnięwody kryje doć cienka, niegiem przyprószona błona lodu.- Pod tym lodem jest woda, pod tš wodš jest... tego... twardy - tłumaczy nam"do wyrozumiałoci" oraz dla odegna-nia strachu nasz furman.- A jeli nie ma... tego?- Ale, hale! - powiada dumnie i, powiem nawet, pogardliwie.Powiedziawszy to dumnie i pogardliwie, puszcza konie ostrożnie z poczštku,następnie tnie je batem z całej swej furmańskiej siły. Jestemy na rodkurzeki, zbliżamy się ku przeciwległemu brzegowi, gdy nagle lód, ów drugi, złoskotem pęka - i naprzód Bohun a następnie Figlarka wpadajš w wodę tak, żewidać tylko kleszczyny chomšt i łby; wózek chwieje się na prawo, na lewo, iz wolna, melancholijnie tonie wraz z olbrzymiš krš, którš oberwał. Fontannywody zaczynajš bulgotać przez półkoszki, zalewajš miejsca na nogi, przódwózka zanurza się tak, że woda przechodzi przez wierzch.Dżentelmeni, piniecie spazmatyczne wydawszy, wyskakiwać poczynajš zzadziwiajšcš szybkociš: mr Jean skacze na przepływajšcš krę, z niej usiłujedostać się na lšd; za jego przykładem idzie pan Zygmunt i Henryk. Widzęnagle rozpierzchajšcš się wodę, połę czyjego haweloka w czyjej pięci,dwie zadarte do góry nogi w wysokich kaloszach i czarnych niezapominajkach,czarne wšsiki, ogolonš brodę i rozwarte szeroko usta o cal nad powierzchnišwody... Oho!Szczęciem nie topi się żaden dżentelmen - owszem, wyłażš na brzeg, wstraszliwych, co prawda, postaciach. Dziwne tam podskakiwania robiš najednej nodze, na dwu, szczególne przykucnienia, biegajšc po brzegu już tojak zajšce, już jak dzikie rumaki, wrzeszczš nadludzko, czasami nawet poprostu wyjš. Na bryce pozostaję ja i Ludwik. Stajemy na siedzeniu, którewoda podmywa; konie rzucajš się, piersiami bijš w krawęd lodu, na którymleżš ich pyski... Siedzimy w studni; dokoła jest cembrowina lodu, oddalonaod nas o kilka łokci. Woda z diabelskim szmerem płynie przez wózek; konienarowiš się, wskakuje jeden drugiemu na grzbiet, łamiš dyszel, rwšpostronki.- Heu! me miserum! - mylę sobie... Nie mogę już wyskoczyć, ponieważ kryodpłynęły; jeli za nie wyskoczę, to lada chwila wózek się wywróci lub wodawasšg zniesie, nasišknę w moich ogromnych niedwiedziach wodš jak cukier...Na dobitkę Ludwik zgłupiał najzupełniej: stoi obok mnie na siedzeniu,powtarzajšc melancholijnie:- Masz teraz... tego... i tego... - jakby chciał przepowiednię mi okrelić:- Teraz się tu już, jucho jedna, utopisz...Wie Biebrzczyn odległš jest od rzeki o jakie pół wiorsty... Na rozpaczliwebeknięcie dżentelmenów i nasze z Ludwikiem ryczenie o pomoc wysuwajš się zchałup chłopi, stojš, "mendykujš", wreszcie rusza ku nam jeden z dršgiem,drugi z żerdziš, trzeci z siekierš, z powrozem. Przybiega ich nad brzeggromadka; stanęli i znowu mendykujš...Czuję, że słabo mi się robi na myl straszliwš, tę mianowicie, iżpomendykujš, podziwujš się i pójdš.Aż oto jeden z gromady zdejmuje kożuch, pasikiem opasuje krótki "spencerek",bierze w garć dršg i idzie ku nam...- "I mieszkało między nami" - powiada Ludwik, a patrzy na mnie tak, jakbymiał chęć mię ucałować.Idzie chłop, a dršgiem w lód bije. Złamał zwierzchniš skorupę, wpadł w wodępo pas, stoi na owym drugim lodzie, podnosi żerd w górę i bije z całejmocy; co palnie w lód, to chrapnie przecišgle: chcha! - a bije. Rozpierzchasię woda, zalewa całego; ten nic... bije.- Chce niby krawęd lodu, tamtš "warstwę", janie... tego... oberwać -owieca mię Ludwik - żeby konie mogły niby tego...Na nic. Spodnia warstwa dršgiem urwać się nie da. Stanšł chłop, wodę ztwarzy otarł i poczyna rozbijać zwierzchni lód. Potłukł go na drobne kawałkikry i doradził Ludwikowi podcišć konie. Podcišł Ludwik, wyskoczyły z głębiwody na twardy lód i stojš nad nami, siedzšcymi w dole.- Ruszajcie no, Ludwik - powiada chłop - może się wzniesie.- Co ci się ma wznieć, kiedy nice pod lód... i pokój...- A no, rżnijcie batem, bo to na nic!"Rżnie" batem mój Ludwik, aż woda od wierzgania koni na nas strumieniamileci, lecz wózek tylko bardziej pod lód się podsuwa.- To nic nie będzie z tego interesu - mówi chłop do mnie. - Panie, ja panawyniosę.- Alboż mię udwigniecie? - pytam słodko.- Hii... - zamiał się pogardliwie. - Nie bój się, chudziaku, nic.Przebaczam chamowi owo "chudziaku", ponieważ trzęsie mię jaka diabla febraz przerażenia. On tymczasem wbija dršg w dno rzeki, sam staje na skrajulodownika, plecami do mnie odwrócony, na dršgu opiera ręce i powiada:- Skikoj, panie, ino leciuko.Stoję jak kolos rodyjski na literkach wózka... mam wykonać skok nad głębišwody... A jeli nie trafię na te plecy szerokie, niedwiedzie? O, rozpaczy!- Noże, ma-li! - woła chłop.- "...Ale nas ode złego..." - i hop! Trafiłem! Jestem już na plecach chłopa,obejmuję go za szyję tak serdecznie, tak mocno! Zachwiał się, pochylił tak,że twarzš dostawał do wody, wysapał się, wyprostował i wolno posuwać poczšł.Rękami oparłszy mu się na ramionach, nogami go w pasie objšwszy, wisiałemjak mama żaba, do najwyższego stopnia nieestetycznie. Woda była chłopu popas.Szedł, nogi po kilka cali posuwajšc; odgarniał rękami zbitš masę kryzsiadajšcš się wokoło. Spodnia warstwa lodu podziurawionš była, kilka razynoga wpadała mu w przepać; wtedy stawał i cały dwustofuntowy mój ciężarutrzymywał na jednej nodze, drugš ostrożnie z dziury wydostawał iprzyduszonym głosem mówił ze złociš:- Trzymać się ta równo! nie gibotać!Dziwię się dzi, jakim cudem nie dałem mu wówczas tak zwane "w łeb" zawyrażone w tej formie przestrogi - ale wówczas... bylimy nad przepaciš, nazałamujšcych się lodach, na usuwajšcym się oparciu stóp. Była nawet wówczassekunda taka, że wród przejmujšcego mię do szpiku koci strachu uwierzyłem,jako mrzonki o równoci ucieleniajš się... na załamanych lodach.Po kwadransie piekielnej wędrówki wyniósł mię wreszcie na brzeg suchy,postawił na ziemi jak worek żyta i jak dzik sapnšł:- Uhaa!Rozczuliło mi się serce: wyjšłem rubla (jak Boga kocham!) i dałem mu całego.Gdy mię pod nogi podjšł, a potem stał bez czapki, przypatrywałem mu się-zserdecznš jakš, szczególnš, niewypowiedzianš radociš: silny jak słoń, odkonia wytrwalszy, a taki dobry nadzwyczajnie, niewypowiedzianie dobry!Na szerokiej jego, brzydkiej twarzy rozlewała się radoć (na widok zapewneotrzymanego rubla) - lecz oprócz niej było co innego jeszcze - dumachamska: ani chrzecijańska, ani wysoka, lecz chłopska "dobroć" taka:"kiejem dobry, to dobry, i basta!" Pamiętam, że na sekundę poczułem kuchłopu temu co takiego, co... o tyle szczególnego, o ile nieprzyzwoitego.- Nie zimno warn? - spyt...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]