Pobyt na ziemi (Tom 2), eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ze zbioru : POBYT NA ZIEMI 2(Residencia en la tierra 2, 1935)TYLKO MIERĆSš takie samotne cmentarze,groby pełne bezszelestnych koci,serce pełznšce tunelemciemnym, ciemnym, ciemnym,niby wrak, w którym wszyscy umieramy,potopieni we własnym sercu,odpadajšc od własnej skóry w stronę duszy.Sš martwe ciała,kamienne stopy lepkich zimnych płyti jest mierć poród kocijak czysty dwięk,szczekanie psów bez psa,co niesie się od jakich dzwonów, jakich mogił,wilgociš toczy się jak płacz czy deszcz.Samotny, widzę czasamitrumny pod pełnym żaglem,jak sunš pełne sinych zmarłych kobiet o nieżywych warkoczach,piekarzy białych jak anioł,zamylonych dziewczšt wydanych za notariuszy,trumny podšżajšce pionowa rzekš umarłych,rzekš o barwie malwy,ku ródłom, o żaglach wydętych poszumem mierci,gnanych milczšcym piewem mierci.W stronę dwięku podšża mierćjak but bez nogi, suknia bez człowieka,przybywa, aby stukać piercieniem bez kamienia i bez palca,przybywa, aby krzyczeć bez ust, bez języka, bez gardzieli.A przecież jej szata uciszona jak drzewo.Nie wiem, bo znam niewiele i ledwo dostrzegam,lecz wierzę, że jej piew ma kolor wilgotnych fiołków,fiołków przywykłych do ziemi,bo twarz mierci jest przecież zielonaprzenikliwš wilgociš fiołkowych lici,pełnš powagi barwš rozjštrzonej zimy.mierć jednak kroczy wiatem uzbrojona w miotłęi liże ziemię szukajšc umarłych,mierć siedzi na miotle,język mierci poszukuje umarłych,igła mierci oczekuje nici.mierć dzieli z nami łoże:wród leniwych sienników pod czarnym przecieradłemspoczywa czujna, aż nagle wzniesie głos,dmie w czarny róg, aż załopocš przecieradłai pożeglujš łoża w stronę portu,gdzie oczekuje nas w mundurze admirała.[Mikołaj Bieszczadowski]WALKING AROUNDZdarza się, że mnie nuży własne człowieczeństwo.Zdarza się, że odwiedzam warsztaty krawieckie i kina,zwiędły, niedocieczony jak łabęd wycięty z filcu,pływajšcy po wodach popiołów i poczštków.Odór nad golarniami sprawia, że głono szlocham.Chcę tylko odpoczynku z kamienia czy z wełny,żeby już więcej nie patrzeć na składy i ogrody,na sklepy pełne towarów, na okulary, na windy.Zdarza się, że mnie nużš stopy i paznokcie,i moje włosy, i mój cień.Zdarza się, że mam doć własnego człowieczeństwa.Niewštpliwie byłoby rozkoszniepostraszyć notariusza kwiatem białej liliialbo mierć zadać mniszce zręcznym ciosem w ucho.Pięknie by to było ić sobie ulicami z zielonš łyżkš w rękui wrzeszczeć głono aż do zimnej mierci.Nie chcę wcišż być korzeniem tkwišcym w ciemnoci,chwiejnym, wydłużonym, dygocšcym od snutam w głębi, wród wilgotnych bebechów ziemiktóry co dzień pożera, wchłania i rozmyla.Nie chcę aż tak złego losu.Nie chcę pędzić żywota jak korzeń czy grób,niby samotna jama, piwnica pełna trupów,wstrzšsany dreszczem, ginšcy od trosk.Dlatego dzień nazwany poniedziałkiem płonie jak nafta,kiedy widzi w pobliżu mojš twarz kryminalisty,i toczšc się skowyczy jak poranione koło,krokami ciepłej krwi uchodzšc ku nocy.I gna mnie po jakich zaułkach, ku jakim wilgotnym domom,do szpitali, gdzie koci wychodzš przez okna,do jakich warsztatów szewskich cuchnšcych kwasami,ulicami strasznymi jak kraby.Widać ptaki koloru siarki i ohydne wnętrznocizwisajšce nad drzwiami domów, których nienawidzę,a dalej sztuczne szczęki zapomniane w dzbanku do kawyi zwierciadła,które powinny szlochać ze wstydu i grozy,i wszędzie parasole, i pępowiny, i jad.Przechodzę obok spokojny, a ze mnš oczy i buty,i wciekłoć, i zapomnienie,przechodzę, mijam urzędy i sklepy ortopedyczne,i dziedzińce, gdzie wisi na drutach bielizna:koszule, ręczniki, spodnie,które płaczšpowoli brudnymi łzami.[Mikołaj Bieszczadowski]PRZECIWAKTAGołębia kryjš spadajšce papiery,pier jego plamiš gumy arabskie i tygodnie,bibuły bielsze od trupai przestraszone atramenty we własnym ponurym kolorze.Pójd ze mnš w cień administracjiku bladolicym wštłym naczelnikom,do tuneli głębokich jak kalendarze,do męczeńskiego kieratu o tysišcu stronicach.Badajmy teraz tytuły własnoci i warunki umówakta cile tajne, bezsenne noce,zębate podania mdlšcej jesieni,furię popielnych przeznaczeń i żałosnych decyzji.To jest opowieć o przetršconych kociach,o smutnych sytuacjach i ubiorach nie do zdarcia,o pończochach raptownie spoważniałych.To noc głęboka, głowa bez żył,z której dzień spada tak naglejak butelka stłuczona przez piorun.To sš stopy, zegarki i palce,i lokomotywa z zamierajšcym lękiem,i kwane niebo z mokrego metalu,i żółta rzeka umiechów.Wszystko się garnie do czubków palców, jak kwiaty,i do paznokci jak błyskawice, co uwiędłych foteli,wszystko się garnie do farbowanej miercii fioletowych ust stempli.Opłakujmy zgon ziemi i ognia,mieczów i winogron,seksów z ich twardym panowaniem korzeni,statków alkoholowych żeglujšcych wród statkówi zapachu, co tańczy nocš, na kolanach,wlokšc planetę z podziurawionych róż.W psim stroju i z plamš na czolewpadnijmy w otchłań papierówna gniew słów ujętych w kajdany,na deklaracje uporczywie zmarłe,na układy owinięte w pożółkłe arkusze.Jedcie ze mnš do urzędów, do zasklepionegoodoru ministerstw i grobów, i faksymilów.Idcie ze mnš do dnia białego, który konaz krzykiem mordowanej narzeczonej.[Zofia Szleyen]WPROWADZENIE W MATERIĘ DREWNALedwo że wiedzš mojš, moimi palcami,powolnym nurtem, powolnš powodzišschodzę w cesarstwo niezapominajek,tam gdzie uparta trwa aura żałoby,gdzie salon zapomniany, zubożały,gdzie tylko okić gorzkiej koniczyny.Zapadam w cień, w sam rodekspustoszałych rzeczy,widzę pajški i przemierzam gajeniedocieczonej tajemnicy drewna,wchodzę pomiędzy wilgotne cięgna, wyszarpanez żywej istoty mišższu i milczenia.Materio czuła, różo o uschłych skrzydłach,zatopiony w marzeniu stšpam po twych płatkachstopami, co zbyt ciężkie czerwonym znużeniem,aby w twardej katedrze twojej zgišć kolanobijšc się w usta własne aniołami.Bo oto stoję tu przed tęczš twego wiata,gdzie szpady twoje blade i zamarłe,gdzie krzyże, połšczone razem serca,tu gdzie milczšca twoja ciżba.Stoję, gdzie mršca fala twojej wonispowita jesieniami i uporem,stoję szykujšc się w żałobnš podróż,tam gdzie pożółkłe wiecš blizny.Oto ja i mój lament ze mnš, bez narodzin,bez pokarmu, samotny, niestrzeżony,co wchodzi w pociemniałe korytarzei dosięga materii twojej tajemniczej.Widzę, jak kršżš twoje uschłe pršdy,widzę, jak rosnš dłonie nieprzerwanie,słucham oceanicznych twoich rolinnocinabrzmiewajšcych nocš i wstrzšsanych furiš,i czuję umieranie lici aż do wnętrza,kiedy wcielajš dotykalnš zieleńw znieruchomienie twoje opuszczone.cięgna i żyły, kršżenie słodyczy,cišżenie i ciepłota uciszona,strzały, które przebiły twš poległš duszę,i upione istnienia w gęstych twoich ustach,i proch łagodnie strawionego mišższu,popioły pełne dawno zgasłych dusz,przybšdcie, wejdcie w mój bezmierny sen,zapadajcie w alkowę, w którš spada noc,a spada bez wytchnienia niby zgniła woda,oczyćcie mnie z waszego życia, z waszej miercii od waszego przymusu materii,od waszych martwych nieczułych gołębic,i razem wzniećmy ogień i ciszę, i mierć,i płonšć będziemy, i milczeć, i już tylko dzwony.[Mikołaj Bieszczadowski]ALBERTO ROJAS GIMENEZ PRZYBYWA LECĽCPoród piór, które straszš, poród nocy,poród magnolii, poród telegramów,między wiatrem z południa a bryzš z zachoduprzybywasz lecšc.Pod grobami i pod popiołami,pod zamrożonymi limakami,pod ostatnimi ziemskimi wodamiprzybywasz lecšc.Nisko, wród utopionych dziewczyneki olepłych rolin, i rozdartych ryb,i niżej, poród obłoków, na nowo,przybywasz lecšc.Gdzie daleko, poza krwiš, poza koćmi,poza codziennym chlebem, poza winem,daleko poza ogniemprzybywasz lecšc.Poza wszelkim octem i poza mierciš,pomiędzy zgniliznš a fiołkami,ze swym boskim głosem, w wilgotnych butachprzybywasz lecšc.Ponad poselstwami i aptekami,nad kołami, adwokatami, okrętami,ponad wieżo wyrwanymi zębamiprzybywasz lecšc.Ponad miastami o zaklęsłych dachach,gdzie duże kobiety rozczesujš włosydłoniš szerokš, zgubionym grzebieniem,przybywasz lecšc.Obok piwnic, w których wino wyrasta,z ciepłymi rękami, ciemnymi, w milczeniu,z dłońmi powolnymi z czerwonego drzewaprzybywasz lecšc.Poród zaginionych lotników,obok kanałów, obok mrocznych cieni,obok białych lilii, pogrzebanych,przybywasz lecšc.Poród butelek gorzkiego koloru,w kręgach anyżu i złego losu,z rękami wzniesionymi, z głonym płaczemprzybywasz lecšc.Nad dentystami i kongregacjami,nad kinami, tunelami, uszami,w nowym ubraniu, z oczyma zgasłymiprzybywasz lecšc.Ponad cmentarzem twym bez ogrodzenia,po którym błšdzš marynarze,kiedy ku ziemi deszcz twej mierci poada,przybywasz lecšc.Podczas gdy z palców twoich deszcz opada,podczas gdy koci twoich deszcz opada,podczas gdy twój i miech twój opada,przybywasz lecšc.Nad kamieniami, o które się cieraszw biegu wzdłuż zimy i w biegu wzdłuż czasu,podczas gdy serce twe kroplami cieka,przybywasz lecšc.Nie ma cię tam, w otoczeniu cementui czarnych serc notariuszyni poród rozszalałych koci jedców;przybywasz lecšc.O morski maku, o drogi mój krewny,O gitarzysto ustrojony w pszczoły,nieprawda, że w twych włosach tyle mroków;przybywasz lecšc.Nieprawda, że cię mroki przeladujš,nieprawda, że jaskółek zmarło tylei tyle ziem nieznanych z ich lamentem;przybywasz lecšc.Czarny wiatr, co wieje od Valparaiso,otwiera skrzydła swe z węgl...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]