Pohl Frederik Kornbluth Cyril M - Handlarze kosmosem(1), e-books, e-książki, ksiązki, , .-y
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Frederik Pohl
Cyril M. Kornbluth
Handlarze kosmosem
Przekład
Małgorzata Łukomska
2000
Wydanie oryginalne
Tytuł oryginału:
The Space Merchants
Data wydania:
1952
Wydanie polskie
Data wydania:
2000
Projekt graficzny serii:
Tomasz Wencek
Przełożyła:
Małgorzata Łukomska
Wydawca:
Agencja Promocji Książki „Solaris”
ul. Generała Okulickiego 9/1, 10-693 Olsztyn
Box 933
Tel (fax) (0-89) 541-31-17
e-mail: apk-solaris@poczta.wp.pl
ISBN 83-88431-06-4
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
Rozdział 1
Ubierając się rano, przebiegłem w myślach długą listę danych statystycznych, wybiegów,
przekłamań i wyolbrzymień, jakich można było spodziewać się w moim raporcie. Wydział, za
który byłem odpowiedzialny – Produkcja – został dotknięty prawdziwą plagą zwolnień
lekarskich i rezygnacji z pracy, a robota sama, bez ludzi nie posunie się do przodu i Rada z
pewnością nie rozgrzeszy mnie z tego.
Roztarłem na twarzy mydło do usuwania zarostu i spłukałem je cienkim strumykiem
słodkiej wody z kranu. To zbytnia rozrzutność, wiem, lecz przecież płacę podatki, a po słonej
wodzie zawsze swędzi mnie skóra. Zanim zmyłem dokładnie resztki mazistej piany, woda
przestała ciec z kranu już na dobre. Zakląłem pod nosem i dokończyłem spłukiwanie słoną
wodą. To zdarzało się ostatnio zbyt często; są tacy, co winą za to obarczają sabotażystów
Consies. W Korporacji Wodociągów Nowego Jorku przeprowadzają kontrolę za kontrolą,
sprawdzając lojalność pracowników, ale jak dotąd bez rezultatów.
Poranne wiadomości zatrzymały mnie na chwilę przed lustrem... wieczorne
przemówienie Prezydenta, krótka migawka o przysadzistej srebrzystej rakiecie na Wenus,
startującej z piasków Arizony, rozruchy w Panamie... Wyłączyłem je, kiedy zabrzmiał sygnał
czasomierza nadawany w paśmie słyszalnym.
Wyglądało na to, że znów się spóźnię, co oczywiście nie pomoże mi ułaskawić Rady.
Zarobiłem pięć minut zakładając wczorajszą koszulę zamiast wkładać spinki do czystej i
pozwalając, aby sok śniadaniowy zrobił się na stole ciepły i kleisty. Niestety straciłem też
pięć minut próbując dodzwonić się do Kathy. Nie podnosiła słuchawki i spóźniłem się
wchodząc do biura.
Na szczęście – co było wręcz niesłychane – Fowler Schocken też się spóźnił.
W naszym biurze Fowler ma zwyczaj zwoływania cotygodniowych posiedzeń Rady
piętnaście minut przed rozpoczęciem normalnych godzin urzędowania. Stawia to w
pogotowiu urzędników i stenotypistki, a Fowlerowi nie sprawia najmniejszego trudu. I tak co
rano jest w biurze, a dla niego „ramo” zaczyna się równo ze wschodem słońca.
Dzisiaj jednak zdążyłem wziąć z biurka streszczenie przygotowane przez moją
sekretarkę. Kiedy Fowler Schocken wszedł do biura, uprzejmie usprawiedliwiając się za
spóźnienie, ja siedziałem na swoim miejscu przy końcu stołu, w miarę odprężony i tak pewny
siebie, jak to jest tylko możliwe będąc współpracownikiem organizacji Fowler Schockena.
– Dzień dobry – powiedział Fowler, a nasza jedenastka wydała zwyczajowy, idiotyczny
pomruk.
Nie usiadł, przez mniej więcej pół minuty stał przyglądając się nam po ojcowsku.
Następnie, z miną dziennego turysty w Xanadu, rozejrzał się uważnie i z zadowoleniem po
pomieszczeniu.
– Myślałem o naszej sali konferencyjnej – powiedział, a my wszyscy rozejrzeliśmy się
wokoło. Sala nie jest ani duża, ani mała, powiedzmy dziesięć na dwanaście. Ale jest chłodna,
dobrze oświetlona i bardzo okazale umeblowana. Klimatyzatory są zmyślnie ukryte za
ozdobnymi frezami, boazeria jest solidna i stonowana, a każdy mebel wykonano od dołu do
góry z prawdziwego, przebranego drewna.
Fowler Schocken powiedział:
– Mamy tutaj bardzo miłą salę konferencyjną. Jakże miałoby jednak być inaczej, skoro
Zrzeszenie Fowler Schocken jest największą agencją w mieście. Nasze zyski są o miliony
dolarów wyższe niż jakiejkolwiek innej firmy w okolicy. No i – rozejrzał się po nas – myślę,
że zgodzicie się ze mną wszyscy, że jest to warte zachodu. Nie sądzę, by w tej sali była osoba,
która ma mniejszy apartament niż dwupokojowy. – Mrugnął do mnie. – Nawet kawalerowie.
Jeśli chodzi o mnie, nie narzekam. Z mojego letniego domu mam widok na jeden z
największych parków na Long Island. Od lat nie jadłem żadnych protein z wyjątkiem nowego
mięsa, a kiedy jadę na przejażdżkę, pedałuję Cadillaciem. Głód mi nie grozi. I sądzę, że każdy
z was może powiedzieć o sobie to samo. Czyż nie tak?
Ręka naszego dyrektora do spraw badania rynku wystrzeliła do góry. Fowler zwrócił się
do niego.
– Tak, Matthew?
Matt Runsted umie się podlizać. Rzucił wkoło wojownicze spojrzenie.
– Chcę tylko powiedzieć, że zgadzam się z panem Schockenem w stu procentach, w
zupełności – wyrzucił z siebie.
Fowler Schocken uniósł głowę.
– Dziękuję ci, Matthew.
I rzeczywiście tak myślał. Minęła chwila, zanim zaczął kontynuować.
– Wszyscy wiemy – ciągnął – co spowodowało, że jesteśmy tu, gdzie jesteśmy dzisiaj.
Pamiętamy korzyści wyciągnięte ze Starrzelius Verily oraz moment, gdy nanieśliśmy ma
mapę Indiastries pierwszy sferyczny trust. Scalanie całego subkontynentu w jeden kompleks
produkcyjny. Zrzeszenie Schockena było pionierem w obu tych przypadkach. Ale to mamy
już za sobą Chciałbym się w związku z tym czegoś dowiedzieć. Możecie mi szczerze
powiedzieć – czy tracimy tempo?
Przerwał, by przyjrzeć się badawczo każdej twarzy, ignorując las podniesionych do góry
rąk. Dobry Boże, przecież moja też była w górze. Po chwili Fowler kiwnął na mężczyznę po
swej prawej stronie.
– Ty pierwszy, Ben – powiedział.
Ben Winaten wstał i powiedział swym charakterystycznym barytonem:
– Jeśli chodzi o Antropologię Przemysłową, to nie! Przeczytajcie dzisiejszy raport
dotyczący postępu prac – jest w południowym biuletynie, ale pozwólcie, że go pokrótce
streszczę. Według wczorajszych wieczornych doniesień wszystkie szkoły podstawowe na
wschód od Mississippi przystosowały już swoje programy wydawania obiadów do naszych
zaleceń dotyczących opakowań. Sojaburgery i zregenerowany stek – nie było człowieka przy
naszym stole, który nie wzdrygnąłby się z obrzydzeniem na myśl o sojaburgerze i
zregenerowanym steku – są pakowane w pojemniki malowane na ten sam odcień zieleni co
produkty Universalu. Lecz racje cukierków, lodów i papierosów Kiddiebutt są zawijane w
kolorową czerwień Starrzeliusa. Kiedy te dzieciaki dorosną... – triumfalnie oderwał swe oczy
od notatek – według naszych przewidywań za piętnaście łat produkty Universalu zostaną
rozbite, wykończone i całkowicie wyparte z rynku.
Usiadł w burzy oklasków. Schocken klaskał z innymi i promiennie patrzył na resztę.
Pochyliłem się do przodu z Wyrazem Numer Jeden – gorliwość, inteligencja, fachowość –
wszystko na mojej twarzy. Ale niepotrzebnie się wysilałem. Fowler wskazał na chudego
mężczyznę obok Winstona, Harveya Brunera.
– Nie muszę chyba panom mówić, że Wydział Sprzedaży ma swoje specjalne problemy –
powiedział Harvey, nadymając chude policzki. – Przysięgam, że ten cały przeklęty rząd musi
być naszpikowany przez sabotażystów Consies. Wiecie, co ostatnio zrobili. Zakazali
stosowania infradźwięków w naszych słuchowych reklamach, więc wymyśliliśmy specjalne
zestawy słów – replik semantycznych kojarzących się z wszystkimi podstawowymi urazami i
neurozami, których obawia się dzisiejsza Ameryka. Potem, przestrzegając dokładnie tych
dziwnych przepisów bezpieczeństwa, zmusili nas do zaprzestania projekcji naszych
komunikatów na oknach aerobusów. Ale i z tym daliśmy sobie radę. Z Laboratorium donoszą
mi – skinął przez stół do naszego dyrektora do spraw badań – że wkrótce zostanie poddany
próbom system projekcji bezpośrednio na siatkówkę oka ludzkiego. I na tym wcale nie
koniec, ciągle idziemy do przodu. Jako przykład chciałbym wymienić produkt pod nazwą
Coffiest... – przerwał. – Przepraszam, panie Schocken – szepnął. – Czy służba
bezpieczeństwa sprawdziła tę salę?
Fowler Schocken skinął głową. – Absolutnie czysta. Nic oprócz zwykłego podsłuchu
mikrofonowego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Izby Reprezentantów. Oczywiście
karmimy je spreparowanym playbackiem.
Harvey odprężył się znowu.
– Jeśli chodzi więc o Coffiest – powiedział – to próbujemy go w piętnastu kluczowych
miastach. Jest to zwykła oferta – trzynastotygodniowa dostawa Coffiest, tysiąc dolarów
gotówką i weekend na Riwierze Liguryjskiej dla każdego, kto się zgodzi. Ale – i tu jest to, co
w moim odczuciu czyni tę kampanię naprawdę wielką – każda porcja Coffiest zawiera trzy
miligramy prostego alkaloidu. Nic szkodliwego, lecz stanowczo kształtującego
przyzwyczajenie. Po dziesięciu tygodniach klient znajduje się jakby w potrzasku do końca
[ Pobierz całość w formacie PDF ]