Popioły na wietrze - Woodiwiss Kathleen E(1), Zachomikowane

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kathleen E. Woodiwiss
POPIOŁY NA WIETRZE
Z miłością dedykuję pamięci moich rodziców,
Gladys i Charlesa
K E W
1
CZĘŚĆ
PIERWSZA
Lament
O mój domu!
Moja ziemio pełna słońca,
ludzi serdecznych
i dni spokojnych.
Zginęłaś!
Podeptała cię WOJNA
butami swych żołnierzy.
Ten potwór, co pełznie
milionem nóg
bezdusznie przez mój kraj
i pozostawia za sobą
porwane na strzępy ludzkie życia
i zastygłe ciała.
Osierocona i samotna,
jak liść rzucony na łaskę fali,
gdziekolwiek skieruję oczy,
widzę rozpacz.
Wszystko stracone,
moja dusza rozdarta.
Nie mam już ciebie,
a wokół nienawistny zapach WOJNY -
gryząca woń spalenizny,
unoszonych przez wiatr popiołów.
Popiołów na wietrze!
2
1
23 września 1863 roku
Nowy Orlean
Szeroka, mulista rzeka, pluszcząc, toczyła swe na pozór leniwe wody u stóp wysokiego nabrzeża.
Przeładowany statek z trudem torował sobie drogę pomiędzy grupą okrętów wojennych Unii. Dwieście jardów
dalej, zacumowany na środku rzeki z dala od miasta i jego wrogo usposobionych mieszkańców, stał główny korpus
floty północnej. Brzydkie, przysadziste kanonierki, z pokładami zalanymi wodą, pławiły się obok
strzelistomasztych, zgrabniej szych w kształtach fregat mórz otwartych. Kilka okrętów każdego typu stało w
gotowości pod parą, by w razie potrzeby w każdej chwili wyruszyć w bojowy rejs.
Nad miastem zawisły brunatne opary. Wilgotne, upalne powietrze przygniatało swym ciężarem oddział
żołnierzy w niebieskich mundurach, oczekujących na portowym molo na przybycie parostatku. Niegdyś w żywych,
czerwono-zielonych barwach, dziś wypłowiały i odrapany statek przypominał poszarzałego wiekiem stwora, który
sunął ociężale ku brzegowi, dymiąc i iskrząc swymi wielkimi czarnymi kominami. Podpłynął tak blisko, że
delikatnie stuknął o niską keję. Tutaj rzeka Missisipi stykała się z miastem. Przybiwszy do pomostu, statek
rozwinął cumy jak gigantyczne czułki. Pokrzykiwaniom ludzi przy linach towarzyszyło skrzypienie bloczków i
kołowrotów.
Rejs dobiegł końca. Pasażerowie zbierali bagaże i w pełnym napięcia oczekiwaniu ustawiali się do wyjścia.
Każdy skupiał się w myślach na celu własnej podróży, choć w tak gęstym tłumie nie sposób było z ludzkich twarzy
coś wyczytać. Zapewne było wśród nich wielu szubrawców i oszustów żądnych wzbogacenia się cudzym kosztem,
jacy w ostatnich czasach zjeżdżali do Nowego Orleanu, by wycisnąć dla siebie maksimum zysków z jego
zubożałych mieszkańców, a także z jankeskich najeźdźców. Gdy tylko opuszczony trap połączył statek z lądem,
zwarta ludzka masa ruszyła pośpiesznie ku wyjściu, przepychając się i potrącając łokciami. Nagle potok
wysiadających wstrzymany został przez żołnierzy Unii, którzy ustawili się w dwuszeregu. Oba szeregi rozdzieliły
się, formując przejście z kładki do mola przeładunkowego. Gniewne pomruki przeszły w pełne furii wycia i
gwizdy, gdy tak utworzonym korytarzem ze statku zaczęła schodzić gęsiego grupa wychudzonych, brudnych i
obdartych żołnierzy Konfederacji. Szli równym krokiem, ograniczonym łańcuchami kajdan.
W połowie niegdyś eleganckich schodów z pokładu spacerowego, pośród zatrzymanych pasażerów, stał
szczupły chłopiec. Z usmolonej twarzy, schowanej pod wciśniętym głęboko na uszy, zniszczonym kapeluszem z
szerokim rondem, zerkały nieufnie szare oczy. Za duże ubranie podkreślało drobną sylwetkę; zbyt szerokie spodnie
związane były ciasno w pasie zwykłym sznurkiem. Na obszerną koszulę nałożoną miał luźną marynarkę, której za
długie rękawy, choć kilka razy podwinięte, nadal za bardzo opadały na szczupłe ręce. Przy nogach w za dużych
butach, o zawijających się do góry noskach, stał wiklinowy kuferek. Na szczupłej twarzy, umazanej sadzą z
pokładu, zwłaszcza na nosie, prześwitywały ślady pierwszej opalenizny. Na oko nie miał więcej niż dwanaście lat,
lecz spokój i rezerwa w jego zachowaniu trochę nie pasowały do tak młodego wieku. W odróżnieniu od innych
podróżnych, obserwując swych pokonanych pobratymców opuszczających statek, w zamyśleniu marszczył młode
czoło.
Na brzegu więźniów przejął oczekujący tam oddział, a żołnierze federalni, eskortujący ich na statku,
uformowali szereg z oficerami na czele i zeszli na brzeg, pozwalając wreszcie zrobić to samo innym pasażerom.
3
Pożegnawszy spojrzeniem umęczonych konfederatów, chłopiec podniósł kuferek i ruszył w dół po schodach.
Nieporęczny bagaż nieustannie obijał się o jego nogi i zaczepiał o ubrania innych schodzących. Unikając rzuca-
nych mu spojrzeń, z całej siły starał się utrzymać w ręce swój dobytek, jednocześnie posuwając się do przodu.
Idący za nim mężczyzna, z uwieszoną u ramienia krzykliwie ubraną i wymalowaną kobietą, zniecierpliwiony
nazbyt powolnym przesuwaniem się młodzieńca, usiłując go wyminąć, spowodował, że chłopiec się potknął, a
ciężki kuferek odbił się od balustrady i z impetem uderzył w nogę niecierpliwego. Mężczyzna zaklął szpetnie,
błyskawicznie się odwrócił i przykucnął. W jego ręce błysnął sztylet. Chłopiec przywarł do balustrady i popatrzył
na groźne, wąskie ostrze okrągłymi ze strachu oczami.
-
Gauche cou rouge!
- zacharczał tamten z wściekłością gardłową francuszczyzną z naleciałościami dialektu
Cajunów

. Złe i niespokojne czarne oczka w ogorzałej twarzy obrzuciły chłopaka pogardliwym spojrzeniem. Zaraz
jednak się opanował, nie znajdując w przestraszonym wyrostku najmniejszego zgoła zagrożenia. Z szyderczym
uśmieszkiem wyprostował się, demonstrując swą przewagę wzrostem, choć był zaledwie o głowę wyższy niż
chłopiec, i ukrył sztylet pod płaszczem. - Uważaj na swoje hupiecie,
buisson poulain
. Omal mnie nie wysłałeś do
chihuhga.
Czyste, szare oczy zapłonęły na tę zniewagę, a usta młodzika zacisnęły się i pobielały. Dobrze zrozumiał
obelgę dotyczącą swojego pochodzenia i chętnie by ją odparował, rzucając podobną zniewagę w twarz temu
człowiekowi. Jednak ścisnął tylko mocniej w ręce swój bagaż i zlustrował nieznaną parę z pogardą. Status kobiety
nie budził wątpliwości. Strój mężczyzny - płaszcz z drogiego brokatu, jaskrawa, wzorzysta koszula i czerwona
chustka wokół szyi - wskazywał na jednego z typowych przedstawicieli zaściankowej hołoty, często pojawiającej
się w mieście i w niewiadomy sposób nagle wzbogaconej.
Dama lekkiego prowadzenia, urażona wzgardliwym spojrzeniem chłopca, pełnym oburzenia gestem chwyciła
rękę swego towarzysza i przycisnęła ją do obfitej piersi.
- Daj mu nauczkę, Jack - nalegała. - Naucz tego niedorostka szanować lepszych od siebie.
Mężczyzna ze złością wyrwał rękę i poirytowanym głosem zgromił panienkę:
- Jestem Jacques! Jacques DuBonné! Zapamiętaj to sobie! Pewnego dnia to miasto będzie moje. Ale bez
nauczek,
ma douceur
. Za dużo tu świadków... - wskazał w górę, gdzie na rufie pokładu oparty o poręcz stał
jankeski kapitan parowca - którzy mają dobhą pamięć.
Chérie
, nie będziemy nikogo napastować w obecności
Jankesów, naszych gospodarzy. Gdyby ten szczeniak był stahszy, pokazałbym mu, co pothafię, ale on ma jeszcze
mleko pod nosem. Nie wahto sobie nim zawhacać głowy. Chodźmy już i nie whacajmy do tej sphawy.
Obdartus o usmolonej twarzy odprowadził schodzącą na brzeg parę nienawistnym wzrokiem. Dla niego byli
oni jeszcze gorsi niż Jankesi. To zdrajcy Południa i wszystkiego, co kochał.
Wyczuwając na sobie wzrok kapitana statku, chłopak popatrzył w górę na pokład. W oczach siwowłosego
kapitana znalazł więcej współczucia, niż był w stanie zaakceptować u Jankesa, toteż nie udało mu się zmusić siebie
do wykonania choćby najmniejszego gestu wdzięczności. Widok oficera przypomniał mu sromotną klęskę
konfederatów w delcie rzeki. Nie mogąc dłużej znieść objawów sympatii ze strony kapitana, z determinacją
zacisnął dłoń na uchwycie kuferka i pospieszył w dół pokładowych schodków.
Wzdłuż nabrzeża biegł pomost wyładunkowy dla dolnych pokładów parowców rzecznych - kilka jardów
płaskiej nawierzchni służącej do wyładunku i załadunku. Dalej nabrzeże wznosiło się gwałtownie do poziomu

Cajun - uciekinier z Kanady Francuskiej.
4
głównych magazynów. Strome, kamienne zbocze miało schody dla ludzi i rampy dla pojazdów kołowych.
Chłopiec z kuferkiem skierował się ku najbliższym schodom, gdy rampą obok zjechało z turkotem kilka wozów
armii federalnej. Spocony sierżant wydał krótką komendę i wysiadła z nich grupka żołnierzy, zmierzając w stronę
statku.
Młodzik zerknął nerwowo na zbliżających się Jankesów, po czym opuścił wzrok i skupił się na tym, by iść
wolnym, zdecydowanym krokiem. Jednak w miarę, gdy się przybliżali, jego trwoga rosła. Wyglądało, że idą po
niego. Czyżby wszystko wiedzieli?
W gardle chłopiec czuł wzrastający ucisk. Uspokoił się dopiero, gdy pierwszy z żołnierzy minął go i wszedł
na kładkę, wiodąc za sobą pozostałych. Chłopiec rozejrzał się ukradkiem. Żołnierze po dwóch zaczęli znosić do
wozów ciężkie skrzynki stojące na pokładzie.
Najlepiej będzie - pomyślał chłopiec - jeśli jak najszybciej usunę się z oczu tych Jankesów.
Znalazłszy się na górze nabrzeża, ujrzał olbrzymi stos beczek. Czym prędzej je minął, pozostawiając statek z
drugiej strony, i pospieszył, by skryć się w czeluści magazynów. Na bruku widniały czarne smugi. Magazyny były
jeszcze osmalone ogniem, a niektóre fragmenty ze świeżego drewna świadczyły o niedawnej reperacji. Były to
pozostałości po podpaleniu przez mieszkańców Nowego Orleanu tysięcy bel bawełny i beczek melasy, aby
uniemożliwić niebieskobarwnym najeźdźcom zdobycie miasta. Od czasu, gdy musiało się ono ugiąć pod naporem
floty Farraguta, minął już rok. Myśl, że będzie teraz musiał żyć pośród wrogów, nie była dla chłopca przyjemna.
Piskliwy śmiech zwrócił jego uwagę na powóz wynajęty przez Jacques’a DuBonnégo, który właśnie pomagał
wsiąść do niego swej energicznej kompance. Kiedy bryczka pomknęła szybko z portu, młodzik poczuł ukłucie
zazdrości. Nie miał grosza, by zapłacić za podwiezienie, a do domu wujka był kawał drogi, w dodatku pełnej
Jankesów.
Wszędzie dawała się odczuć ich przytłaczająca obecność. Wszędzie niebieskie mundury. Nie był w Nowym
Orleanie od czasu jego kapitulacji. Teraz poczuł się tu bardzo obco. Nieustanna krzątanina na nabrzeżu
przekraczała wszystko, co widział tu kiedykolwiek przedtem. Żołnierze przenosili dostawy na statki lub do
magazynów. Liczne grupy czarnoskórych robotników wyciskały z siebie strumienie potu, pracując w straszliwym
upale. Usłyszawszy nagle ordynarne przekleństwo, chłopak odskoczył na bok, ustępując z drogi toczącej się po
portowym bruku dużej platformie wyładowanej stosem skrzyń z prochem, ciągniętej przez sześć masywnych koni
pociągowych, zarzucających spoconymi z wysiłku bokami. Okrutny woźnica znów zaklął i z całej siły zaciął batem
po zadach koni. Zwierzęta zerwały się resztką sił, ciężkimi podkowami krzesając z bruku iskry.
Pragnąc zejść z drogi zaprzęgowi, chłopiec nieuważnie odskoczył w tył, prosto w luźną gromadkę żołnierzy
Unii. Ich obecność zamanifestowała się bełkotliwym okrzykiem:
- Hej, zobaczcie! Ale wsiowy smark przyjechał do miasta.
Młody południowiec odwrócił się i patrzył, na poły ze zdziwieniem, na poły z nienawiścią, na czwórkę
żołnierzy, z których najstarszego z trudem można by nazwać mężczyzną, a policzki najmłodszego pokrywał
jeszcze młodzieńczy meszek. Ten, który się odezwał, podał koledze prawie pustą butelkę, a sam wysunął się do
przodu na szeroko rozstawionych nogach, zatknąwszy kciuki za pas. Stanął, górując nad drobnym chłopcem, który
spoglądał nań z lękiem.
- Co tu robisz, kmiotku? - rzucił wyzywająco. - Przyjechałeś obejrzeć wielkich i niedobrych Jankesów?
- N-nie, proszę pana - wyjąkał nerwowo chłopiec cienkim, załamującym się głosem. Powiódł po nich
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jaczytam.htw.pl